O Oskarze, który skończył w garze
Ostatnio mój mąż zadzwonił do mnie, wracając z pracy i wykrzyknął do słuchawki:
– Przygotuj się! Wiozę do domu coś super! – nie miałam nawet okazji zapytać, co takiego, bo zaraz dodał: – I to jest żywe! – i rezolutnie się rozłączył. Przygotować? Znaczy co? Mam zbić szybko z desek jakąś budę dla ewentualnego pieska? Choć piesek był bardzo mało prawdopodobny, kotek też, albo jakiekolwiek inne zwierze, które mielibyśmy zatrzymać. Wiem, że M nie chce już żadnych zwierząt w domu. Pies wystarczy. I dwie rybki.
Zaczęłam się zastanawiać, co takiego mój wspaniały mąż wymyślił i wtedy stanął mi przed oczami obraz mojej biednej mamy, do której pewnego dnia tata zadzwonił i powiedział:
– Myszko! Nalej wodę do wanny, wiozę nam Kariki! Dużo wody nalej! No to pa!
Jak to karpiki, jak to wodę do wanny, pomyślała mama, bo owszem wysłała tatę po karpie na święta, dwa, wypatroszone! A wypatroszone w wannie raczej nie chciałyby pływać. Tata radosny wpadł do domu, aż od niego promieniało, taki był zadowolony z siebie.
– Kochanie! Załatwiłem karpie w świetnej cenie, promocja była, rozumiesz? Opłacało się jak nie wiem! – Tak się opłacało, że tata przywiózł do domu 12 karpików. Żywych. Bo przecież on kocha karpie, a je się w sumie tylko na święta, więc on kupił trochę więcej, to sobie zamrozi i będzie jadł przez cały rok. Skoro taka promocja, no to ludzie, przejść obok? Mama troszkę się roztrzęsła, bo już wiedziała, że ma przechlapane, bo przez następną dobę będzie obrabiała całe stadko karpików .
– A kto je zabije? – spytała, bo mama nigdy karpi nie zabijała i z całą pewnością nie miała na to ochoty.
– No nie wiem. Jak to kto? Nie ja przecież! Ja w życiu karpia nie zabijałem. – Mój tata w ogóle chyba nigdy nic nie zabił. Oprócz jednego szerszenia, który wyraźnie nam groził, że nas użądli, to nie miał wyjścia. Przez cały następny dzień tata chodził po sąsiadach i pytał, czy ktoś by mu nie ukatrupił 12 karpików, bo była promocja.
M przyjechał, wkroczył do domu dumny jak paw, trzymając duże, styropianowe pudełko. Woła dzieci, żeby przyszły zobaczyć, co tatuś przywiózł. Ja odetchnęłam, pudełko spore, ale 12 karpików by tam w życiu nie weszło. Nawet wypatroszonych. Dzieci przyleciały podekscytowane, stoją, patrzą, skaczą z radości, tata otwiera pudełko z okrzykiem „tadam!” pokazuje nam ogromnego, żywego homara i informuje nas, że to jest Oskar. Mysza wpadła w taką histerię, że nie mogliśmy jej uspokoić, bo się przestarszyła, że: „Ten robak wyskoczy i będzie biegał wszędzie!”. Misiek też nie był zachwycony i zapytał, czy można by robaka wymienić na króliczka. M był niepocieszony. Przywiózł do domu kolację, a tu zero entuzjazmu, wszyscy grymaszą. Ja tylko zapytałam, jak ma go zamiar zabić, wcale nie grymasiłam. M odparł, że pan, który mu go sprzedał, kazał mu go na wrzątek wrzucić i że to jedyny humanitarny sposób. Już chciałam się ubierać, żeby zawieść biednego homara nad morze, co by mu życie ratować, ale M mówi:
– No co? A krowę to jesz! – No jem, owszem, ale na wrzątek jej nie wrzucam. A poza tym krowa jest pyszna. Mój przyjaciel Google jednak potwierdził słowa M i pana od homarów, wrzątek to szybka i bezbolesna śmierć. I nie uratowałam mu życia, bo w sumie byłam ciekawa jak będzie smakować. Okrutne, być może, ale skoro krowę jem, to robaka też mogę, nie? I choć nigdy nie jadłam tak wykwintnej kolacji we własnym domu, to muszę przyznać, że robak smakował całkiem nie wykwintnie. Ale nic nie mówiłam, bo i po co? M poczuł się pewnie jak taki prawie myśliwy, sam go co prawda nie złapał, ale przywiózł i wrzucił do gara sam. Jego mina po kolacji – bezcenna!