Nie tacy teściowie straszni…
Przychodzi baba do sklepu i pyta:
– Jest cukier w kostkach?
– Nie ma.
– To proszę jakąś inną tanią bombonierkę dla teściowej.
Kawałów o teściach, ze szczególnym uczepieniem się teściowej, jest multum. I nie powiem, śmieszne są, jak jasny pieron, tyle że dla mnie nie mają punktu odniesienia. Być może jestem szczęściarą albo jestem jakaś nienormalna, ale z teściami mam bardzo dobre relacje, ot, taki ewenement.
A piszę o tym, bo właśnie teściów gościłam przez ostatnie kilkanaście dni. W końcu się zebrali i razem przyjechali, zazwyczaj teściowa przylatywała sama. A ja zawsze czekam na takie odwiedziny jak na zbawienie. Dziwadło ze mnie, nie? Czekam jak na zbawienie, bo gdy ktoś przyjeżdża, żeby zająć się dzieciakami, ja się wyłączam. I to jest super. Totalny restart, czyszczenie zwojów mózgowych, ładowanie baterii i tak dalej. Moja teściowa ma to do siebie, że ciężko jej usiąść choćby na chwilę. Cały czas coś robi, a że jest kobietą i robi po pięć rzeczy na raz, dla mnie brakuje miejsca. I właśnie dlatego wtedy, skoro miejsca nie ma, ja sobie siedzę spokojnie, czytam, piszę, robię to, czego normalnie za dnia zrobić nie mogę. Pełen relaks.
Dzieciaki oszalały z radości. Wiadomo, dziadki nie dość, że przyleciały, to jeszcze przywiozły prezenty. Dla wszystkich dzieci, czyli dla nas też. Ja dostałam kilka książek, bo jak przywieść z Polski coś dla Miry, to wiadomo, że tylko książki. A ja, korzystając z okazji, że akurat były moje urodziny, podałam listę książek, które wchodzą w grę i dostałam wszystkie. Dostałam też wiśniówkę, choć taką sztuczną, bo sklepową. Uwielbiam wiśniówkę robioną przez teścia, ale w tym roku nie miałam na co liczyć, bo siostra M, przy okazji świąt, wzięła i rozrobiła wszystkie wiśnie, przeznaczone na moją wiśniówkę, na kompoty! Mało co życia przez to nie straciła, ale że wigilia była, to jej się upiekło. M dostał jak zwykle pół tony wiejskiej i krakowskiej podsuszanej. I to nie byle jakiej, tylko takiej prosto z placu, od przekupy.
Misiek nie odstępował dziadka na krok, dziadzia to, dziadzia tamto. Nawet nie mogłam własnemu dziecku tyłka podetrzeć, bo dziadzio musiał, inaczej Misiek lamentował na kiblu i siedział, dopóki dziadek nie przyszedł.
Przed przyjazdem teść zapowiedział, że „on w domu nie chce siedzieć, będziemy chodzić na jakieś spaceru, do lasu…”. Stało się dokładnie na odwrót. Dzieciaki się rozchorowały i przesiedziały cały ten czas w domu, Misiek na dziadziu (dosłownie), Mysza na babci. I teściowie wiecznie zmęczeni, bo kładli się normalnie do łóżka, we dwójkę, a budzili zawsze w czwórkę. Dziadkowi nawet coś w szyję „weszło” i po kilku dniach przestał poruszać głową.
Wieczorami, gdy zapadała wytęskniona cisza, przesuwaliśmy stół na środek kuchni, na stole kładliśmy wszystko, co nadawało się do chrupania, a żeby nam w gardłach nie stanęło, przepijaliśmy wiśnióweczką z Polski albo piwem i ciupaliśmy w karty. Kanasta, na pary. Ja z M, teściowa z teściem. Zażarta walka na punkty, na szczęście przy kupie śmiechu. Teściówka śmiała się tak rozrzutnie, że, całkiem niechcący, zaglądała nam do kart. Próbowała nawet podglądać w odbiciu z mikrofali, która stała tuż za dziadkiem, ale chyba z marnym rezultatem. Ja za to próbowałam się dopatrzyć choćby jednej karty w jej okularach, niestety, za słabe odbicie. Teść możliwości podglądania nie miał wcale, bo jak wspomniałam wcześniej, nie mógł ruszać głową, więc żeby podglądnąć, musiałby się cały nagiąć, czego spróbował raz, ale wszyscy się od razu zbulwersowali, bo za bardzo się rzucał w oczy. Zostało mu więc tylko gadanie. ”Ja cię kręcę, jakie karty. A żeby ich… Jak my teraz uzbieramy te punkty. Ale jaja! Ja cię nie mogę, gówno nie karty”. Przeżywał bardzo, teściowa zresztą też, bo na początku nas poinformowali jak zwykle, że oni to wszystkich ogrywają, a tu jakoś ciężko im było z gówniarzami wygrać. Po kilku rozdaniach do spania i na drugi dzień wszystko zaczynało się od początku.
Wczoraj teściowie wrócili do domu, a ja, chcąc nie chcąc, do normalnego rytmu. Nie martwię się jednak zbytnio i już szukam jakiejś taniej bombonierki z cukru, bo za trzy tygodnie lecimy do Polski, na ferie.