O tym jak dostałam w twarz
Jest piątek. Mam wolne, co zdarza się niezmiernie rzadko. Siedzę w domu. Co widzę? Miękki skórzany narożnik, wysoki regał na książki, falujące zasłony, bo zrobiłam sobie mały przeciąg, na gazie pyka obiad, a ja siedzę i piszę, chrupiąc sobie chipsy i mając gdzieś cały świat w tym momencie. Piszę zupełnie o czymś innym, ale nagle stwierdzam, że muszę coś sprawdzić na fejsie. Wchodzę i widzę to. Zdjęcie, które uderzyło mnie prosto w twarz. Z całej siły.
Może już widzieliście, bo krąży z prędkością światła po necie. Gdzieś na Filipinach, mały chłopiec, na oko ośmioletni, siedzi na chodniku. Przed nim stoi taboret, na taborecie leży zeszyt. Jest ciemno, ale chłopiec siedzi pod McDonaldem, bo jest dobrze oświetlony. A światło jest mu bardzo potrzebne, bo chłopiec odrabia lekcje.
Temat dzisiejszego wpisu w momencie ulega zmianie.
Dziecko ze zdjęcia straciło dom w wyniku pożaru. Ogień pochłonął cały dobytek rodziny i zabił jego ojca. Od tamtej pory chłopiec mieszka na ulicy, razem ze swoją mamą. W dzień pracuje. Ponieważ ma dopiero osiem lat i nie wiele jeszcze potrafi, jego praca polega na tym, że gdy tylko nie jest w szkole, siedzi na chodniku i żebrze. Gdy zapada zmrok, a przechodnie, którzy od czasu do czasu rzucają mu pieniądze, idą do swoich domów, chłopiec może skończyć. Wtedy bierze zeszyty i idzie pod McDonalda, żeby w świetle płynącym ze środka, odrobić lekcje i się pouczyć.
Wiecie jak smakuje surowy ziemniak? Paskudnie! Wiem, bo usłyszałam kiedyś, że po zjedzeniu surowego ziemniaka, wzrasta temperatura ciała, a to było to, czego właśnie wtedy potrzebowałam. Miałam jakieś 12 lat. Myk z termometrem wkładanym pod żarówkę przestał wchodzić w grę, bo mama kiedyś weszła bez ostrzeżenia do pokoju. Zdążyłam wyciągnąć termometr spod lampki i włożyć pod pachę. Chciała dzwonić na pogotowie, bo termometr wskazywał temperaturę śmiertelną dla organizmu. I musiałam się przyznać, że…nie wiem jak to się stało, ale…termometr się zepsuł, a do szkoły musiałam iść, bo już nie widziałam co wymyślić. Więc kolejnym razem, kiedy to do szkoły nie chciałam iść za żadne skarby, zjadłam surowego ziemniaka. Całego! I miałam mieć wysoką, naturalną gorączkę, bez używania lamp i innych trików. Nie podziałało.
Piszę o tym, bo właśnie to mi się przypomniało, kiedy po raz kolejny spojrzałam na zdjęcie chłopca. Ten dzieciak nawet nie musiał się wysilać, aby wymyślać jakieś wymówki, bo całe jego życie było wystarczającą wymówką, żeby się nie uczyć. Co musi się dziać w umyśle ośmioletniego dziecka w takiej chwili? Jak bardzo musiało dostać od życia i jak wiele musiało się nauczyć? Jak wielka determinacja drzemie w jego młodym duchu? Jak piękna musi być wizja przyszłości, którą widzi, kiedy zamknie oczy?
Mam 34 lata i uczę się jak żyć. Powoli i mozolnie, choć pilnie. I wciąż wiem mniej niż mały filipińczyk spod McDonalda. Wrzucam to zdjęcie na pulpit, wrzucam je do swojego umysłu, tak abym mogła do niego wrócić w każdej chwili. Kiedy tylko pomyślę: „Cholera, ale mi się nie chce. Dlaczego tak trudno coś w życiu osiągnąć? Okoliczności mi nie sprzyjają” lub inne bzdety, wtedy przypomnę sobie tego chłopca. I zapamiętam już raz na zawsze, że mam wszystko, co mi w życiu potrzebne. Mam siebie i mam silną wolę. To powinno wystarczyć.
Zobacz zdjęcie tutaj.