O tym, na co mnie mój mąż „złapał”
Nie pisałam Wam jeszcze nigdy, jaki sposób sobie obrał mój M, żeby zdobyć moje serce tak na amen.
Byliśmy ze sobą jakieś pół roku, kiedy postanowiliśmy jechać razem na pierwsze wspólne wakacje. Padło na Słowację, bo tam było chyba w tamtych czasach najtaniej. Zbieraliśmy kasę przez dłuższy czas, a nie było łatwo, bo wiadomo, studenci za wiele czasu na dorabianie nie mają, ale coś tam uciułaliśmy. Nie mogliśmy się doczekać wspólnie spędzonego czasu tylko we dwoje, w ciszy i spokoju. Wreszcie mogliśmy robić, co chcemy, kiedy chcemy i jak chcemy.
Jechaliśmy moim samochodem, bo samochód M się średnio nadawał — Błękitna Strzała mogłaby tego nie przeżyć. Niebieściutki maluszek, niby nic szczególnego, a jednak nie było drugiego takiego. Sportowe siedzenia, nowiutka tapicerka w środku, no cud malina. M był nim zachwycony, ja trochę mniej. Gdy jechaliśmy na pierwszą randkę, powiedział: „Tylko trzymaj drzwi kochanie, bo czasami odpadają”…może dlatego. W każdym razie podróż na Słowację byłaby pewnie jego ostatnią.
Podjechałam po M z samego rana, żeby być na miejscu jak najewcześniej. Patrzę, stoi zadowolony pod domem, koło niego jakieś skrzynki i plecak. M przywitał się, naprężył klatę, uśmiechnął się czarująco:
– Zobacz kochanie co dla nas przygotowałem!
Patrzę więc, ale nie wiem, o co mu chodzi. Coś w plecaku? Pokazuje palcem na drewniane skrzynki na ziemi. Myślałam, że się przewrócę. Jedna pełna ziemniaków, w drugiej marchewka i pietruszka po brzegi, w trzeciej, kurwa, gruszki, a w czwartej słoiki z ogórkami kiszonymi i jakimiś sałatkami.
– Przynajmniej oszczędzimy na jedzeniu! Weźmiemy pokój z kuchnią.
Załadował to do bagażnika. Ja postanowiłam zamilknąć, bo i tak nie miałam pojęcia co by tu powiedzieć. Jedziemy. Patrzę na niego co jakiś czas. Siedzi wyprostowany, dumny jak paw, zadowolony tak, że mu uszami wychodzi. „No to teraz to ją mam! Niech zobaczy, z kim ma do czynienia. Ze mną nie zginie.”
Ja prowadzę sobie po cichutku. „Pogrzało go? Ale wpadłam! Co on sobie myśli? Że na sprzątaniu zaiwaniałam jak głupia, żeby uzbierać na wakacje, na których przez dwa tygodnie, dzień w dzień będę obierać zimnioki, marchewkę i robić przetwory z pieprznych gruszek?” . W końcu wybuchłam śmiechem, musiałam się zatrzymać na poboczu, żeby się uspokoić. I chyba do niego w pewnym momencie dotarł cały ten absurd i zaczął się śmiać razem ze mną. Albo tylko udawał, że to było super śmieszne, bo jak go znam, to do dzisiaj sobie myśli, jaki to on był zajebisty, a ja niewdzięczna, nie potrafiłam docenić jego gestu.
Na miejscu musieliśmy przeczekać do zmroku z wyciąganiem spiżarki z bagażnika. Powiedziałam mu, żeby się nawet nie ważył otwierać bagażnika w biały dzień. A i tak w momwncie, kiedy się ściemniło i zaczęliśmy rozładowywać auto, nagle się zleciało dwieście osób, które akurat wychodziły na jakąś dyskotekę. Wrzuciliśmy wszystko do pokoju i poszliśmy coś zjeść. Do restauracji. Okazało się, że przy takich cenach, codzienne żywienie się marchewką z ziemniakami by nas drożej wyszło. Oczywiście M powiedział, że w sumie to te warzywa nic go nie kosztowały, bo mu babcia dała, ale od razu wyraźnie zaznaczył, że mówi to tylko tak na marginesie.
I tak to wszystko przeleżało dwa tygodnie w pokoju, a gruszki na balkonie, bo w pokoju już nie było miejsca, a my bawiliśmy się, tak jak to było w planie. Było cudownie. Warzywa zawieźliśmy babci z powrotem, tylko gruszki nie przetrwały. W dzień wyjazdu, zaraz przed zdaniem pokoju przypomnieliśmy sobie o tych gruszkach na balkonie. M poszedł po skrzynkę i gdy tylko ją dotknął, nagle ze skrzynki wyleciało pięć miliardów muszek i wpadło do naszego pokoju. Obsiadły wszystkie ściany i sufity, normalnie zrobiło się czarno. Lataliśmy przez pół godziny z odkurzaczem pożyczonym z recepcji, żeby te muszki wypłoszyć.
I w taki właśnie oto sposób M upewnił się, że wiem na pewno, że lepszego od niego nigdzie nie znajdę. Zaradny jest? Jest. Gospodarny jest? Jest. Opiekuńczy? Tak, a jakże. Zapewni rodzinie godziwy byt? Zapewni. Czegoż więcej chcieć? No i cyk, złapałam się i od 14 lat się trzymam. I nie puszczę