Narodziny nie-patriotki
Rok 2004. Polska wchodzi do Unii Europejskiej. Obawy, strach, ekscytacja tym, co miało nadejść. A było na co czekać, miało nadejść to lepsze, to bardziej godziwe, łatwiejsze. Stało się jednak trochę inaczej i choć rząd polski spodziewał się, że do tego dojdzie, to chyba nigdy nie przypuszczał, że będzie to tak znaczące, tak dramatyczne. Wielka emigracja. Ci, którzy nie wierzyli w to lepsze i łatwiejsze, zakupili walizki, spakowali co mieli i wsiedli w pierwszy lepszy samolot lecący do UK. Ci, którzy nie mieli pieniędzy na walizkę, pakowali się do wielkich plastikowych toreb w kratę i wsiadali w autokar.
Jeszcze wtedy M wierzył mocno, wierzył w to, w co wierzyli pozostali w Polsce. Ja też jeszcze wtedy wierzyłam, choć nie tak żarliwie. Dorastaliśmy, oglądaliśmy się do okoła, patrząc na tych starszych, bardziej doświadczonych, coraz bardziej załamanych. W Polsce wrzało na temat emigracji. Ci, którzy wyjechali, sprowadzali rodziny, przyjaciół i nie kryli swojego zadowolenia ani trochę. Ci, którzy zostali, robili to, co robili, jedni bardziej, inni mniej zadowoleni. Powstała jeszcze jedna grupa. Nie wiem, jak ją określić…zostali ci, którzy nie wyjechali, bo być może nie mieli odwagi, albo po prostu było im dobrze, to nawet nie jest istotne, istotne jest to, że stworzył się taki jakby ruch przeciwko emigrantom. Ta właśnie grupa nie koncentrowała się na niczym innym jak tylko na ocenianiu ludzi, którzy ich zdaniem uciekli, zdradzili, okradli Polskę, wyrzekli się swojej kultury, swojej ojczyzny. Obrażali, szczególnie w sieci pod każdym artykułem dotyczącym emigracji, których w tamtym czasie było całkiem sporo i wylewali swe żale na tych, którzy z jakichś powodów powrócili do kraju.
Ja nie byłam w żadnej z tych grup. Ja byłam zawieszona w przestrzeni, czekając na to, aż mój kokon zacznie się poluźniać, abym w końcu mogła wyjść na świat. Nie myślałam o tym, co się działo. Kończyłam studia, byłam młoda, zaręczona, pracowałam dorywczo w dni wolne od studiów, ale wciąż jeszcze liczyłam na rodziców i nie miałam większych zmartwień. Zmartwienia zaczęły się wślizgiwać przez szpary w coraz luźniejszym kokonie. Co będzie, gdy już wyjdę na świat? Co zrobię? Gdzie pójdę?
W końcu kokon rozerwał się na strzępy i ja, ze świeżuteńką obrączką na palcu wydostałam się na wolność. Byłam ja. I obok był M. A przed nami wielka droga, którą widzieliśmy jedynie do pierwszego zakrętu. Była pobudka, dosyć brutalna, bo nagle okazało się, że nie samą miłością człowiek żyje, choć wcześniej mi to gdzieś tam majaczyło, gdzieś w tle, daleko. Co dalej? Jak nie miłością, nie samą, to czym?
Nie wiedziałam zbyt wiele, ale wiedziałam jedno. Chcę być szczęśliwa, chcę żyć godnie, chcę budzić się z radością, bez garba, bez kuli u nogi. Walizki nie posiadałam, pożyczyłam od mamy. Spakowałam co miałam, a miałam tyle, że w walizce pozostał spory luz. Co wtedy myślałam? Myślałam, że nie mam nic do stracenia, bo rzeczywiście nie miałam do stracenia nic prócz cennego czasu. Myślałam, że skoro mam szansę, mam możliwości, których brakło moim bliskim, to może warto spróbować. Nie obchodziło mnie, co myśleli inni. Mogłam uciekać, mogłam zdradzać… Obchodziło mnie tylko moje życie. Życie, które można przeżyć tylko i wyłącznie raz. A jeżeli tak, to ja chciałam sobie dać największe szanse na to, żeby przeżyć je najlepiej jak tylko potrafię. I tylko to miałam przed oczami. Egoistka? Nie-patriotka? Niech będzie. Cokolwiek.
Miałam szczęście w postaci wspaniałego mężczyzny, który podzielał moje zdanie. Przez pierwsze kilka miesięcy towarzyszył mi strach. Strach, jakiego nie da się opisać. Szłam po krawędzi w ogromnej mgle, nie widząc, co jest przede mną. Strach mieszał się z ekscytacją i adrenaliną, przeżywałam swoje życie, nowe, dorosłe. Trzęsłam się trącana powietrzem, jeszcze wtedy moje skrzydła nie były mocne i pewne siebie. Jeszcze nie potrafiły mnie unieść, przygniatała mnie niewiadoma.
Ja, tak daleko od domu, w którym zostało to, co nie zmieściło się do walizki, czyli…wszystko, od kraju, który był mi tak bliski, od miasta, które kochałam całym sercem. Ja, na obcej ziemi, wśród obcych ludzi, oddychająca nie swoim powietrzem. Uczyłam się wszystkiego, chłonęłam wszystko, czego nie znałam, w sercu niosąc nadzieję, że odnajdę dom, szczęście, nie ważne gdzie, nie ważne jak daleko czy jak blisko, byłam pełna nadziei…jak zawsze.
I wtedy skrzydła zaczęły rosnąć w siłę, unosiły mnie nad ziemią, w bezpiecznej odległości, ale jednak nad. Życie przyspieszyło, powietrze zaczęło smakować inaczej, wiedziałam, że jestem blisko.
Dojrzałam. Zbudowałam dom, zapuściłam z początku nieśmiałe, cieniutkie korzenie, rozsypałam ziarna, posadziłam radość i wyhodowałam siłę. Nie obchodziło mnie to, że byłam daleko, bo jestem blisko. Tutaj jest mój dom, tutaj jest moje miejsce, tutaj chcę żyć, hodować to, co zasadziłam, starzeć się. I nie obchodzi mnie, co mają do powiedzenia ci, którzy krzyczą najgłośniej, nie obchodzi mnie to, czy to według nich słuszne, czy nie, nie obchodzi mnie czy według nich coś zdradziłam, wyrzekłam się, zniszczyłam. Życie rządzi się innymi prawami, przynajmniej moje.
Żyję tu i teraz i tylko to się liczy. Co by było, gdyby mi mama nie pożyczyła walizki? Nie zadaję sobie takich pytań, bo nie ma w tym żadnego sensu.
Gdziekolwiek jesteś, u siebie czy nie, życzę Ci siły i odwagi. Siły, by dźwigać to, co jest dla Ciebie ciężkie. Odwagi, byś śmiał żyć, nie tylko trwać.