student-150187_1280
BANIALUKI,

Sesja. I nagle wiesz, gdzie znajduje się czarna dupa

Mówią, że ponoć większość studentów idzie na studia dla jakiegoś świstka, że większość nawet do końca nie wie, co studiuje. Nie wiem, jak to tam jest,  wiem  za to doskonale co studiowałam i mało tego, bardzo mi się moje studia podobały! Podobały mi się tak, że przez jakiś czas brałam nawet stypendium naukowe. Tak było później.

Żeby dojść do „później” musiałam najpierw przejść przez pierwszy rok, który jest dosyć ogólny i mało miał wspólnego z wybranym przeze mnie kierunkiem. A że kierunek, który mnie interesował, był na wydziale mechanicznym, to w pierwszym roku musiałam przejść przez wszystkie podręczniki do magii. Łatwo nie było. Każdy student Politechniki na wydziale mechanicznym wie doskonale, o czym mówię.

Otóż w moich czasach (wow, nie myślałam, że kiedykolwiek użyję tego stwierdzenia) Polibuda charakteryzowała się tym, że stosunkowo łatwo było się na nią dostać. Ciężej już było się utrzymać na powierzchni przez pierwszy rok. Z mojej grupy już po pierwszym semestrze egzamin z matmy wykosił piętnaście osób. Fakt, że nasza babka od matematyki była powszechnie znana właśnie ze swojego umiłowania do żniw i co semestr wykaszała najwięcej osób, ale nie ona jedna.

Nie wiem jak to jest z tymi wszystkimi profesorami, którzy za cel stawiają sobie rok w rok, zostać kolcem w dupie, jak nie wyrzyskich, to większości studentów. I trzeba było się porządnie napracować, żeby pozdawać te egzaminy i nie mam tu na myśli nauki, to nie wchodziło nawet w grę.

Na przykład profesor od chemii. Chodząca legenda! Miał, jak nic, ze sto lat i był tak zmęczony życiem i w ogóle wszystkim, że nawet już mu się nie chciało kombinować i wymyślać testów „nie do zdania” jak to robili pozostali. On szedł na łatwiznę. Miał trzy zestawy testów egzaminacyjnych, które stosował co roku. Nie dziwota, że każdy szanujący się student wydziału mechanicznego, posiadał odpowiedzi do każdego zestawu, mało tego, znał je na pamięć i z chęcią przekazywał dalej. Dziwota jednak, że na każdym egzaminie na 100 osób, zdawało 6. Podchodziłam do egzaminu pięć razy.

Za pierwszym razem waliłam odpowiedzi z pamięci, ale widocznie mało celnie. Za drugim już nie liczyłam na swoją pamięć, tylko ściągałam wszystkie odpowiedzi od M, który siedział przede mną. Mieliśmy dokładnie to samo. On zdał, ja nie. Wtedy zorientowałam się, o co tu chodzi. Legenda głosiła, że profesor od chemii, w swoim zacisznym gabinecie, stawał na stołku i wyrzucał w górę wszystkie prace egzaminacyjne. Te, które spadły na biurko, zaliczał, te, które spadły na podłogę, do poprawki. Jak to możliwe, że mój francowaty test zawsze spadał na podłogę?

Po piątym podejściu wkurzyłam się tak, że poszłam do tego zacisznego gabinetu z postanowieniem, że bez zaliczenia nie wyjdę, choćby nie wiem co! Zaczęłam ładnie, poprosiłam staruszka, żeby mi pokazał mój ostatni test. Przez 10 minut próbował mi wmówić, że wcale nie musi tego robić, że nie i koniec i żebym sobie poszła. Ale ja nie z tych! Miałam prawo zobaczyć swój test i już. Dziadek się w końcu ugiął i pokazał mi mój egzamin. Niepoprawiony. No to mu mówię, że przecież go nawet nie sprawdził, na co dziadek wyjął z szuflady czerwony długopis i w jedną minutę mój test poprawił. Wszystko źle! I gadaj tu z takim. Przecież nie powiem mu, że zrzynałam i te odpowiedzi są dobre, bo inni na nich zdawali, choć pewnie już po 60 latach pracy w zawodzie się pokapował, że studenci mogli coś kombinować. Stwierdziłam, że bez grubej rury się nie obejdzie. Powiedziałam dziadkowi, że jest jeden problem:

-Nie mogę podejść do kolejnego terminu, bo widzi pan, jestem poważnie chora i pojutrze mam mieć operację.

Dziad zdębiał. Ja zresztą też, bo nie należę do  ludzi, co to w taki sposób nabijają innych, ale coś czułam, że innego wyjścia nie było. Po 5 minutach intensywnego myślenia legenda wzięła mój indeks i wpisała w nim zaliczenie. No cóż, na Polibudzie uczciwy student to…debil. Tego nas nauczyli na pierwszym roku.

Z innymi już szło prościej. Był na przykład taki gość, który wpisywał mi zaliczenie tylko z tego tytułu, że byłam jedyną dziewczyną w mojej grupie (tak! I było super!) i tym samym jako jedyna przychodziłam na egzamin w spódniczce.

Na gościa od fizyki nie działy spódniczki, wiedza też średnio, więc postanowiliśmy przy kolejnym podejściu zrobić zrzutę i kupić panu profesorowi ładny prezent. Bez obciachu, na parkingu, wręczyliśmy mu wielkie pudło z ekspresem do kawy, przewiązane kokardką. Zdaliśmy.

Była na uczelni jeszcze jedna chodząca legenda. Babka od materiałoznawstwa. I pisząc materiałoznawstwo nie mam na myśli sztruksików, jedwabi i flanel. Legenda głosiła, że jak sobie zapamięta twoją twarz ze złego powodu, to do końca życia będziesz pisać poprawki. Już na drugich zajęciach zapamiętała sobie moją twarz. Tak myślę. Powiedziała:

-Pani i dwóch panów po bokach, macie przechlapane.

Nie moja wina, że jej wykład trwał trzy godziny bez przerwy! Nawet nie wiem, czy to legalne. Tośmy grali w państwa miasta, a że zawsze dochodziło do jakichś sprzeczek o punkty, no to w końcu nas przyłapała na gadaniu. Choć powiem szczerze, że gdy nas ostrzegała, zobaczyłam na jej twarzy symatyczny uśmiech skierowany do mnie.

Egzamin był jednym z tych „prędzej się zesrasz, niż zdasz”. Nasz kumpel, elektryk z zamiłowania, wymyślił więc, że on tę babę złamie i stworzył sobie super maszynę, która miała mu to zapewnić. Do zwykłego walkmana dorobił na kabelku przycisk, którym można było puszczać i zatrzymywać taśmę. Genialne! Wykonał trzy egzemplarze, z czego jeden dostałam ja. Najpierw nagrałam materiał na kasecie (oczywiście w ogromnym skrócie, bo materiału było tyle, że śmiało mogłabym nagrać „modę na sukces”). Następnie M przymocował mi walkmana do ciała bandażem, kabel przez rękaw do dłoni, słuchawki przysłonięte włosami i sru na egzamin. Ale, że ja nie głupia  i wiem, że takie cudeńka mogą zawieść, zrobiłam sobie jeszcze mnóstwo ściąg i za radą kuzynki, skserowałam je na plastikową folię przezroczystą, taką do slajdów. Czyli kładziesz ściągę na ławce, ale baba nic nie widzi!

Na egzaminie plan z maszyną się spalił w pierwszej minucie. Po pierwsze babka nie podała wszystkich pytań, tylko czytała jedno i dawała czas na odpowiedź i dopiero później kolejne. No to jak ja miałam kurde natrafić na odpowiedni urywek na kasecie, jak na odpowiedź było 10 minut, a kaseta trwała 60? Po drugie mój walkman był trochę stary i strasznie skrzypiał, gdy się go uruchamiało. Miałam jednak plan B, czyli folie. Ściągnęłam wszystko jak leciało i nikt, dosłownie nikt nie zauważył moich przezroczystych ściąg! Gdy babka krzyknęła, że koniec czasu i że kto nie odda kartki w ciągu 20 sekund, ten może sobie ją zabrać do domu i przyjść na kolejny termin, w pośpiechu wsunęłam moje niewidzialne folie do kieszeni i poleciałam z kartką. I gdy wręczałam z uśmiechem moje wypociny, z kieszeni nagle wytrysnęły w górę wszystkie moje ściągi. Sztywna folia się rozprostowała i bach, fontanna ściąg posypała się tuż na stopy babeczki. I co? I cała legenda poszła do lamusa, bo Mira zdała! Jako jedna z trzech osób na całym roku.

Nic jednak nie pobije egzaminu z przedmiotu, którego nie był w stanie pojąć nikt, mianowicie Systemów hydraulicznych i pneumatycznych. Ogromna aula, w środku ponad 100 osób i Kaczor, taką ksywkę miał profesor od tego przedmiotu. Ponoć przez wygląd, ale ja się nie dopatrzyłam żadnego podobieństwa. Tak więc my i Kaczor. I jego pomocnicy, którzy pilnowali całej chmary zdesperowanych studentów, aby nie ściągali. Lipa jak pieron. Nie umiałam nic, bo uwierzcie mi, to było nie do pojęcia. Do tego stopnia, że nawet nie potrafiłam wyprodukować jakiejś sensownej ściągi.

Siedziałam więc i rozglądałam się po sali w poszukiwaniu pomocy, ale reszta w sumie wyglądała tak samo, jak ja. I nagle Kaczor rzuca się z miejsca, wyskakuje na schody i pędzi do góry, krzycząc „oddaj tą ściągę!”. Dobiega do jakiegoś kolesia, wyrywa mu jakiś świstek, ociera spocone czoło chusteczką i…trach, spada ze schodów. Nie wszystkich. Zatrzymał się w połowie auli, tuż obok mnie! Aula w śmiech, ja przerażona, gość się nie rusza! Podleciałam do niego i pomogłam mu wstać. Jako jedyna. Reszta zaśmiewała się do rozpuku, za co było mi bardzo wstyd. Kaczor się oblał rumieńcem i utykając, zszedł ze schodów na sam dół i wyszedł z sali.

Dla mnie było po egzaminie. Trzęsłam się z nerwów. Wkurzona na moich kolegów i rozżalona, że Kaczorowi się przytrafiło coś takiego na oczach nas wszystkich. Po piętnastu minutach Kaczor wrócił. Patrząc w ziemię, wyszedł po schodach, podszedł do mnie i zapytał, czy to ja pomogłam mu wstać. Pokiwałam głową.

– Pani pisze…- I podyktował mi szeptem odpowiedzi na wszystkie pytania! I tak jakoś udało i się przejść przez egzaminy „nie do zdania”. Nie myślcie sobie,  że prześlizgnęłam się na foliowych ściągach przez całe studia, bo to nie prawda, jednak uwierzcie mi, niektórych przedmiotów kompletnie nie dało się zdać bez kombinowania. Ale spoko. Główka pracuje!

Visit Us On FacebookCheck Our Feed
Przeczytaj poprzedni wpis:
sad-505857_1280 (1)
Kiedy przestajesz być matką

Kiedy kobieta staje się matką? W którym dokładnie momencie? Czy wtedy, kiedy położna kładzie jej na piersi nowo narodzone dziecko,...

Zamknij