IMG_1655
STYL ŻYCIA,

Mira na wakacjach

Nie mogłabym pominąć na blogu moich tegorocznych wakacji. Zastanawiałam się nad tym, ale nie mogłabym. Przecież będę to sobie czytać za jakieś 50 lat, żeby powspominać stare dobre czasy, więc o wakacjach też musi być. A jest o czym pisać, bo niby było krótko, ale za to bardzo intensywnie. Jak zwykle, wakacje zaczęły się i skończyły w Polsce, no ale co zrobić, jak się mieszka tak daleko? Dzieci bardziej niż z wielbłądów czy białego piasku cieszą się ze spotkania z dziadkami, więc…

Pierwsze dwa dni spędziliśmy w Katowicach. Tam lądowaliśmy i tam ugościła nas młodsza siostra M. I było fajnie, bo w Katowicach byłam ostatnio jakieś 20 lat temu i to przejazdem. Dostaliśmy z M zaproszenie do meksykańskiej restauracji (bo za meksykańskie żarcie jestem w stanie oddać wszystko, nawet M bym przehandlowała za kawałek tacos!). Muszę przyznać, że centrum Katowic zrobiło na mnie wrażenie. Jest odnowione i tętni życiem. Zaliczyłam także Bytom, gdzie wybrałam się sama, żeby zobaczyć się z żoną kuzyna i ich dzieciakami.

Później pojechaliśmy do teściów. Tam na dzieci czekała niespodzianka, którą dziadek budował ze trzy miesiące! Domek na drzewie, taki z prawdziwego zdarzenia. Ze schodami, z dziesięciometrowym mostem, z tarasem, drzwiami, oknem i ze zjeżdżalnią do basenu. Mysza zaniemówiła, a potem zaczęła skakać i się cieszyć, a Misiek się poryczał, bo nie zrozumiał do końca całej sytuacji i myślał, że dziadek to wybudował po to, żeby on z Myszą tam mieszkali, a on przecież planował spać z dziadkiem. Po wyjaśnieniach w końcu dotarło, że nikt go z domu nie wysiudał i że wciąż może spać z dziadkiem,skumał, że domek jest tylko do zabawy i zaczął się cieszyć. Poza tym wszystkim, jak zwykle dużo się działo: grille, ogniska, spotkanie z przyjaciółmi, zakupy, kosmetyczka…no, jak to na wakacjach, zero odpoczynku.

Później zostawiliśmy dzieciaki i ruszyliśmy z M dalej. Pojechaliśmy jakieś 250 kilometrów, żeby zobaczyć się z naszą paczką z UK. Bo jak widać, się rozstać nie możemy. Nasi przyjaciele organizowali przyjęcie z okazji przystąpienia ich syna do komunii, więc pojechaliśmy. Odwiedziliśmy Złoczew, gdzie mama naszych przyjaciół (nie wszystkich), Babcia Bożenka, nas ugościła. Tam spędziliśmy dwa dni. Się działo. Cały czas wydawało mi się, że byłam w domu, nie mogłam uwierzyć, że ludzie, których praktycznie widuję co tydzień w Anglii, siedzą ze mną w Polsce przy tym samym stole. I było przednio, bo z tymi ludźmi inaczej być nie może. W pierwszy dzień miałam przygodę z prysznicem, bo wiecie…inaczej byłoby nudno. Idę sobie pod prysznic. Patrzę, luksus jak cholera, kilka pokręteł, kilka otworów, masaże i inne bajery. Rozebrałam się więc i wchodzę. Stwierdziłam jednak, że poleci zimna woda, więc wyszłam i postanowiłam najpierw odkręcić kurek i poczekać na ciepłą. Odkręciłam pierwszy lepszy, bo nigdy z czymś takim się jeszcze nie obchodziłam. Woda wystrzelała mnie po pysku, po czym zalała pół łazienki, bo zaczęła lecieć w przód zamiast w dół. Starłam podłogę i już po dwudziestu minutach rozkminiłam cały ten prysznic, za to śmiałam się przez następne dwie godziny.

W pierwszą noc poszliśmy cała paką (w dziesięć osób) na spacer. Na spacerze okazało się, że wszystkim chce się pić, więc spacer skończył się przy pierwszej knajpie, gdzie siedzieliśmy i rozmyślaliśmy o imprezie, która nas czekała na następny dzień. I nawet nie wiem, jak i kiedy, powstał plan, że mój M, dlatego że podobno jest nonszalanckim dżentelmenem i starsze panie go lubią (?), „poderwie” jakąś podstarzałą ciocię, co to niby jest kompletnie nie do poderwania. Na imprezie następnego dnia plan spalił na panewce, bo jak zobaczyliśmy ciocię, to się okazało, że rzeczywiście jest kompletnie nie poderwania. Znaczy na pewno nie na trzeźwo, a że dżentelmen nie powinien podrywać damy po pijaku, to się nie dało i już. Za to wytańczyliśmy się, najedliśmy i pozrywaliśmy wszystkie boki.

Acha, jak już jestem przy Złoczewie, to M prosił, żebym napisała, że on bardzo serdecznie pozdrawiam pana policjanta ze Złoczewa. I mówi: „co złego to nie ja”.

Na następny dzień pojechaliśmy wszyscy do Łodzi na koncert Radia Zet. W Łodzi jeszcze nigdy nie byłam, więc cieszyłam się podwójnie. Na koncercie się wyskakaliśmy i zdarliśmy gardła na Lady Punk, wypiliśmy piwo i przeszliśmy całą Piotrkowską na piechotę. Po raz pierwszy w życiu obtarły mnie japonki, bo jak już doszliśmy do końca Piotrkowskiej, to stwierdziliśmy, że możemy przejść przez resztę Łodzi, żeby dotrzeć do rodziców Olki, gdzie mieliśmy spać, za co Pani Ani i Panu Jackowi bardzo dziękujemy.

I kolejny dzień był dniem ostatnim, ale też pełnym wrażeń. Odlatywaliśmy z Warszawy, więc w Łodzi wsiedliśmy w pociąg, z czego mój M był bardzo zadowolony, bo miał jakąś dziwną obsesję pod tytułem: „Chcę się przejechać polskim pociągiem! Będę siedział w barze Wars i pił sobie kawkę, a pociąg będzie dudnił i w ogóle”. Nie wiem co mu jest. Przesiedzieliśmy dwie godziny w zapełnionym przedziale, w którym był nawet pies, którego kudły miałam wszędzie. Wars w tym pociągu może i był, ale ze sto lat temu, teraz czasy się zmieniły, po korytarzu latał pan z wózkiem i darł się: „kawa, herbata, napoje”. M kupił kawę, bo kawa w pociągu przecież jest jakimś ewenementem, ale pił ją przez godzinę, bo pan na wózku miał wszystko, tylko nie miał mleka, bo wyszło.

W Warszawie mieliśmy kilka godzin do odlotu, więc spotkaliśmy się z moim bratem, który w tam mieszka. I muszę dodać, że tam też nigdy nie byłam, więc kolejna nowość. Zobaczyliśmy Stare Miasto, Pałac Kultury, dom prezydencki, słynną tęczę (nie jarała się) i inne rzeczy, które trzeba zobaczyć, po czym brat przetargał nas przez pół Warszawy, żebyśmy mogli zjeść najlepsze hamburgery w Polsce. Tylko że jak już dojechaliśmy metrem na miejsce, to się okazało, że w poniedziałki mają zamknięte. ”Kurwa, znowu to zrobiłem!” skwitował mój brat i zabrał nas na inne hamburgery, tez spoko, ale nie najlepsze… za to otwarte w poniedziałki. Okazało się, że mój brat, jako maniak tych hamburgerów, zaciągnął tam każdego, kto go odwiedził w Warszawie i za każdym razem było to w poniedziałek.

No a później wsiedliśmy do samolotu i polecieliśmy sobie do domu, zostawiając nasze dzieci pod opieką dziadków. Miało być wspaniale, mieliśmy odpoczywać i cieszyć się wolnością i sobą i ciszą i spokojem, ale zamiast tego zabraliśmy się za remont dziecinnych pokoi, co mamy w planach skończyć przed ich powrotem. Chyba że się pozabijamy, co jest bardzo, ale to bardzo realne! Poza tym cały czas się zastanawiam, co porabiają moje biedne, stęsknione i zrozpaczone dzieci. Dzwonię więc często, tylko po to, żeby się dowiedzieć, że moje dzieci już nawet nie pamiętają, kto to jest mama i tata.

I tyle w tym temacie. Wam też życzę wspaniałych wakacji!

Visit Us On FacebookCheck Our Feed
Przeczytaj poprzedni wpis:
Amelia1 (1 of 1)
Mamo, bolą mnie włoski…

Masz dziecko? Wyobrażasz sobie zapewne, że jest szczęśliwe do końca swoich dni, żyje w zdrowiu i czuje się spełnione. Wyobraź...

Zamknij