Wyprawa do Snowdonii, czyli przygoda mojego życia
Dawno nic nie pisałam. Oddałam się innym rzeczom, które aktualnie potrzebują więcej mojej uwagi. Jednak o tym muszę napisać, żebym mogła do tego wracać wciąż i wciąż. Mam to do siebie, że kolekcjonuję przeżycia. Zbieram jak najwięcej rzeczy związanych z danym przeżyciem i później to rozpamiętuję w nieskończoność. Dlatego co jakiś czas oglądam ślubne zdjęcia lub video, dlatego moje dzieci mają specjalne skrzynie z pamiątkami z każdego etapu ich dzieciństwa, w których się rozkoszuję co jakiś czas, wracając do chwil, kiedy moje dzieci przyszły na świat.
Teraz żyję minionym weekendem. Dzieciaki są w Polsce, więc korzystamy z „wolności” ile wlezie. W piątek wybraliśmy się do Snowdonii w Walii, żeby „połazić” po górach i pooglądać „widoczki”. W sumie doczepiliśmy się do Roberta, który uprawia wspinaczkę od lat, i Rafała, który doczepił się do Roberta jakiś czas temu. Oni i mój M chcieli iść trudną trasą. Zostałam ja. Uparłam się, że trudną nie pójdę, bo się cykam. Bo mi Robert pokazał na jakimś filmiku jak ta trudna trasa wygląda (która w rzeczywistości nie jest nawet żadną oficjalną trasą). Zaprosiłam więc Kingę, żeby poszła ze mną na łatwiznę :).
Skombinowaliśmy namiot, śpiwory i inne potrzebne sprzęty, zakupiliśmy konserwy i gorące kubki i w piątek wieczorem ruszyliśmy do Walii.
Zajechaliśmy na miejsce koło godziny pierwszej nad ranem. Każdy z latarką na czole ruszył w poszukiwaniu miejsca na nocleg. I od tego momentu zaczęła się przygoda mojego życia. Starałam się chłonąć każdą chwilę tak, aby zapamiętać ją na wieki. Po pół godziny znaleźliśmy w miarę płaskie i suche miejsce, rozłożyliśmy namioty na kamieniach i przeleżeliśmy w nich do świtu. Znaczy ja głównie tylko leżałam, zasnąć nie mogłam za chiny, może zasnęłam na pięć minut góra. Około czwartej obudziły nas jakieś barany, które się pasły w pobliżu namiotów. Beczały jak nienormalne, ale akurat wtedy uznałam to za atrakcję. Zaraz po baranach obudziła się cała reszta. Po wyjściu z namiotu zobaczyłam najpiękniejszy świt na świecie:
Złożyliśmy namioty i ruszyliśmy. Cel – Snowdon, najwyższy szczyt w Walii, jedyne 1085 metrów. Droga do celu: chłopaki trudną trasą, dziewczyny łatwą. Się okazało, że tylko ja jestem tchórzem, bo Kinga jednak bardziej chciała iść tą trudną, a że po pierwsze nie jestem samotnikiem i chodzenie w samotności mnie nie rajcuje, po drugie nie chciałam psuć Kindze zabawy, po trzecie ryzyko mam we krwi jak się okazuje, to powiedziałam: „Ok, niech stracę, pójdziemy wszyscy trudną”. Wymazałam szybko z pamięci ten filmik, który puszczał mi Robert, twierdząc, że to istna przesada i że to tylko wyglądało groźnie i ruszyłam z całą moją paczką na Snowdon.
Z początku było ok, trasa męcząca, bo stromo, ale ok. Po pewnym czasie zaczęło się robić groźnie. Biorąc pod uwagę, że w życiu zaliczyła kilka razy Turbacz (łatwą trasą) i jakąś tam inną nieznaczącą górkę, naprawdę trzęsłam porami. Jednak widoki rekompensowały ten strach i pchały mnie dalej. Plus fakt, że jak się zaprę, to już mnie nic nie powstrzyma. Plus jeszcze świadomość, że gdybym chciała jednak zawrócić, to chyba bym musiała wzywać helikopter, bo schodzenie tą trasą już w ogóle nie wchodziło w grę. Poszłam więc dalej, Robert, mój wierny towarzysz wyprawy, szedł za mną, podpowiadając, co mam robić, bo jednak trzeba było czegoś więcej niż tylko stawiania kroku za krokiem. Mój M jojczał bez przerwy, że on się o mnie martwi, że nie może na to patrzeć itd. Ja się martwiłam o niego, ale nie jojczałam, wolałam przeżywać to, co dane mi było przeżyć.
– Ej, patrzcie jaka mgła się nagle zrobiła! – to ja i mój zachwyt mgłą.
– To nie mgła Mira. To chmury.
Wtedy tak jakby po raz pierwszy dotarło do mnie, co robię i gdzie tak naprawdę jestem. I ta świadomość była niesamowita.
Doszliśmy do grani. Resztę trasy mieliśmy pokonać, idąc samiutkim grzbietem, którego szerokość wynosiła ok 30 cm, więc trzeba było iść zboczem. Było strasznie, adrenalina zwalała z nóg, świadomość wysokości nie pomagała, jedyne co pomogło to nieustający zachwyt nad tym, co przeżywałam.
I tutaj już chyba przestanę nawijać, bo żadne słowa nie opiszą tego, co chcę przekazać. Pokażę to tak, jak widziałam ja i choć zdjęcia nie oddają do końca tego, jak wyglądało to w rzeczywistości, to jakieś pojęcie będziecie mieli.
A, i najlepsze zostawiłam na koniec, więc oglądamy do końca!
I to na tyle. Było niesamowicie, bajkowo i będę wracać do tych wspomnień już zawsze!