11056844_807682765968383_1358228590_n
STYL ŻYCIA,

Dzień z życia Miry Faber

Jedna z rzeczy, która pociągała mnie w mojej pracy, to nienormowany jej czas. Kiedyś praca od poniedziałku do piątku, od 9:00 do 17:00 to był szczyt moich marzeń. Teraz moje życie wygląda zupełnie inaczej. Pędzi jak szalone, a ja nigdy nie wiem, co będzie następnego dnia, kogo spotkam, co usłyszę.

6:45 – Wstaję. Pisałam kiedyś na temat wstawania rano (TU). W tej kwestii nic się nie zmieniło, wiele razy próbowałam wmawiać sobie, że wstawanie jest super, przecież to powitanie kolejnego dnia, ale podobne pierdoły na mnie nie działają. Otwieram oczy i pierwsze co myślę, to „kurde, już? Przecież dopiero się kładłam”. Zwlekam się, cierpiąc. Pamiętam, jak postanowiłam sobie kiedyś wstawać o 5:45 i biegać rano zamiast wieczorem. Udało mi się kilka razy, ale później stwierdziłam, że to jednak jest chore i przestałam. Pamiętam też jak uczyłam się ćwiczeń jogi, które wykonuje się zaraz po wstaniu, ale też nie da rady. Jestem w stanie tylko dowlec się pod prysznic. Jeszcze przed prysznicem budzę córkę, bo rano też rusza się dwa razy wolniej.

8:30 – Wychodzę i już ledwo zipię. Bo w pośpiechu, bo jeszcze przygotować to, a jeszcze Misiek idzie siku, a Mysza włożyła nie te buty, nie ma plecaka, nie ma butelki na wodę… Zawożę Myszę do szkoły. Misiek idzie do opiekunki, a ja jadę na pierwsze zlecenie.

9:00 – Sąd wyższej instancji. Zaczęli beze mnie, bo ponoć oskarżony mówi troszkę po angielsku, szybko jednak się pokapowali, że spodziewał się tylko pytań w stylu „hał ar ju”, bo jego umiejętności kończyły się wraz z udzieleniem odpowiedzi, która brzmiała „ok”. Najpierw spotkanie z adwokatem. Poważna sprawa, gość oskarżony o gwałt. I przez pół godziny przychodzi mi słuchać o tym, jak to ona sama chciała, sama się prosiła, a później suka postanowiła mu zniszczyć życie i zgłosiła to na policję. Po jakichś piętnastu minutach orientuję się, że jakiś czas temu tłumaczyłam dla tej zgwałconej kobiety. Wchodzę na salę sądową, tłumaczę jak leci. Wychodzimy. Wyznaczono datę procesu, do którego musi dojść ze względu na to, że oskarżony nie przyznał się do winy. Gość mówi, że na procesie chce tylko mnie. Adwokat mówi, że on też. Z oskarżonym się żegnam, a adwokatowi mówię, że niestety, ale odsuwam się od sprawy, gdyż tłumaczyłam dla ofiary tego pana i nie czuję się komfortowo, tłumacząc teraz dla niego.

12:00 – Mam chwilę czasu, jadę więc do supermarketu na szybkie zakupy. Po drodze wyliczam w myśli rzeczy, które muszę kupić i jednocześnie myślę, co zrobić na obiad, kiedy wrócę już z pracy.

12:45 – Zlecenie u dentysty. Przez godzinę powtarzam tylko „proszę zamknąć buzię, otworzyć, wysunąć język, zagryźć, puścić, wypłukać…”. Prawie usypiam, zero emocji.

13:50 – Ostatnie zlecenie na dziś. Opieka społeczna. Takie zlecenia lubię. To jednak mnie przerosło. Kobieta chora na raka, koło czterdziestki, dwoje dzieci, bezrobotny mąż. Panie z opieki pytają, w czym mogą pomóc, co mogą zrobić, aby jej rodzinie żyło się lepiej. Tłumaczą, że rozumieją, że choroba spowodowała problemy finansowe, bo po chemioterapii nie mogła się sama zajmować dziećmi, mąż zrezygnował z pracy, żeby opiekować się rodziną. Wszystko z początku idzie sprawnie. Na każde pytanie kobieta odpowiada, że nie chce żadnej pomocy. Aż w końcu nie wytrzymuje. Zaczyna płakać. ”Teraz oferujecie mi pomoc? A gdzie byliście, kiedy lekarz powiedział mi, że zostały mi trzy tygodnie życia? Gdzie była wasza pomoc, kiedy dzieciaki, klęcząc przy moim łóżku, błagały, żebym nie umierała? Gdzie byliście, kiedy mój mąż nie miał co go garnka włożyć, bo ja, zarzygana po chemioterapii, leżałam w łóżku, a on latał między mną a dzieciakami, próbując jakoś się trzymać, choć sam chciał wtedy umrzeć? Gdzie wtedy byliście??”. Ja muszę nadążyć z tłumaczeniem, bo kobieta jest w takim stanie, że nawet nie myśli, żeby na chwilę przerwać. Płacze ona, jeden z synów chowa głowę w ramiona i zaczyna się zanosić. Baba z opieki ma łzy w oczach. I wtedy po raz pierwszy nie wytrzymuję. Po raz pierwszy zapominam o profesjonalizmie, mam w dupie, co pomyślą, zresztą i tak nie jestem w stanie się powstrzymać. Łzy zaczynają mi spływać po policzkach i proszę o chwileczkę przerwy.

15:30 – Jadę do domu. Jestem załamana. Załamana opowieścią tej zrozpaczonej kobiety i faktem, że sama nie wytrzymałam napięcia. Czuję się do dupy, czuję, że straciłam kontrolę nad czymś, co powinnam kontrolować zawsze. Postanawiam zadzwonić do psychologa, który jest dostępny dla tłumaczy zawsze, kiedy tego potrzebują. Mówi, że jestem tylko człowiekiem i mam swoje granice, miałam prawo tak zareagować i jeżeli tylko zechcę, mogę odmówić następnym razem, gdybym miała tłumaczyć dla tej samej osoby. Mówię, że nie ma takiej potrzeby. Czuję się trochę lepiej. Poza tym, w samochodzie zaczyna migać coś na czerwono, co oznacza kłopoty i już moja uwaga skutecznie wędruje w stronę planowania wizyty u mechanika.

16:00 – W drodze do domu odbieram dzieci od opiekunki. Wracamy do domu. I się zaczyna. Wypakowuję zakupy. ”Mamo, gdzie jest moja różowa spódnica? Mamo on mnie bije, a ja mu nic nie robię. Mamo, zrobiłem kupę. Mamo bo ona mnie szczypie. Mamo możemy bajkę? Nie, nie tą, ja nie chcę My Little Pony! A ja nie chcę Spidermana! Mamo!!!!”. Ja w tym całym zamieszaniu, próbuję dojść do ładu z obiadem. Później próbuję zjeść, ale w spokoju nie da rady. Bo ona mu zabrała widelec, ale to dlatego, że on jej zabrał kubek. Ona wywala marchewkę ze swojego talerza i wrzuca do mojego. On trąca łokciem swoją miskę i wszystko ląduje na podłodze…

18:00 – Włączam muzykę. Zaczynamy tańczyć po całym pokoju. M wraca z pracy i dołącza do nas. Wydurniamy się ile wlezie. W końcu można się trochę zrelaksować.

18:30 – Dzieciaki jedzą kolację. Idzie w miarę gładko. Muszę pościerać tylko keczup z podłogi. Później dzieci się kąpią, ja wycieram na bieżąco zalaną podłogę. Marzę o tym, żeby poszły już spać.

20:30 – Nastaje cisza. Sprzątam kuchnię, później siadam na kanapie, otwieram komputer i czytam co nowego się za dnia porobiło. Piszę tekst, uczę się trochę, rozmawiam z M, ustalam w głowie plan na następny dzień.

23:30 – Kładę się spać. Jak zwykle za późno. Jak zwykle nie dotrzymuję obietnicy, którą złożyłam sobie rano, tuż po przebudzeniu. Że pójdę spać razem z dziećmi.

I tak prawie codziennie. Nigdy nie wiem, z czym przyjdzie mi się zmierzyć w pracy. Nigdy nie wiem, o której wrócę do domu, czy zdążę coś zjeść między zleceniami. Później dom i dzieci. Głowa mi pęka. I choć czasem narzekam, wybucham, zmęczona i zła, że tyle rzeczy mam na głowie, to w głębi duszy wiem, że nie zamieniłabym swojego życia na żadne inne. I coraz częściej zasypiam z uśmiechem na ustach.

Visit Us On FacebookCheck Our Feed
Przeczytaj poprzedni wpis:
6872586211_ebe10be05e_z
W życiu liczy się kalkulacja

”Pamiętaj Mira, w życiu liczy się czysta kalkulacja. Trzeba umieć dobrze to wszystko przeliczyć, co się opłaca a co nie....

Zamknij