Robiłam lody, myłam kible, żadnej pracy się nie boję…
Lubię rozpamiętywać dawne czasy. Też tak macie?
Często myślę o tym, czym dawniej się zajmowałam, bo nie zawsze byłam tłumaczem (jakbyście nie wiedzieli, to wam mówię). Robiłam wiele różnych rzeczy i lubię do nich wracać, do każdej z nich, bo choć nie były to prace super ambitne czy fascynujące, to jednak każda czegoś mnie nauczyła.
I tak najpierw postanowiłam zostać brokerem ubezpieczeniowym. Zrobiłam potrzebny kurs i w wolnych chwilach sprzedawałam ludziom to, bez czego żyć nie mogą, znaczy ubezpieczenia. Szło mi tak se, bo jeszcze wtedy byłam dużo bardziej roztrzepana niż teraz (też się dziwię, że to możliwe) i skupiałam się głównie na gadaniu z klientem, na czarowaniu też, mniej na liczeniu. I później błąd na błędzie i trzeba było poprawiać. Nauczyłam się jednak przede wszystkim obcowania z klientami (bo nie sprzedawałam ubezpieczeń tylko ciociom i rodzicom, obcy też się zdarzali).
Mniej więcej w tym samym czasie postanowiłam zatrudnić się jeszcze gdzieś i wybrałam miejsce, do którego studenci walili drzwiami i oknami, bo to była rzekomo wymarzona praca dla studentów. McDonald. Przygotowywanie ulubionych (cóż poradzę) kanapek, sprzedawanie ich, zamiatanie i takie tam. Praca łatwa i przyjemna. Przynajmniej przez pierwszy dzień, góra dwa. Straciłam całą przyjemność bardzo szybko, bo mam to do siebie, że jak już coś robię, to daję z siebie wszystko (jako broker też dawałam, tylko średnio mi wychodziło). A weź daj w McDonaldzie z siebie wszystko, to cię zajadą na śmierć. A ty się pokapujesz, żeś się dał zajechać kilka lat później, gdy już zdobędziesz więcej doświadczenia w byciu dorosłym człowiekiem.
Później zostałam lodziarą. Znaczy robiłam lody. Za kasę. W lodziarni, na gałki, normalnie. Nie lubiłam tamtej pracy, bo musiałam nie raz obsługiwać ludzi, których znałam. Nic fajnego robić loda rektorowi ze swojej uczelni. Tym bardziej że jego mina mówiła „I po coś się tak marnowała na studiach? Nie trzeba było od razu od lodów zacząć?”.
Pracowałam też w kinie, gdzie głównie sprzedawałam ludziom popcorn, a pod ladą wpieprzałam nachosy. I tam nauczyłam się, że co nas nie zabije to nas wzmocni. Od nachosów dupa mi wcale nie urosła, choć to mi wróżono, za to kocham je miłością ognistą aż do dziś.
Byłam też w Ameryce, gdzie myłam amerykańskie kible. I tu zatrzymam się na dłużej, bo to był chyba jeden z najważniejszych okresów w moim życiu. Byłam tam dwa razy, za każdym razem z moim M. Szkoła życia jakich mało. Sama odległość od domu dawała w kość. Człowiek sam, na końcu świata, zdany tylko i wyłącznie na siebie.
Po pierwszych trzech miesiącach myślałam, że oto przegoniłam mężczyznę mojego życia tam, gdzi pieprz ronśnie, bo niemal codziennie GOTOWAŁAM na obiad hot-dogi. Nic więcej wtedy nie umiałam (a samą miłością i herbatą się człowiek nie naje). M został, znaczy hot-dogi musiały być zajebiste.
Poza robieniem hot-dogów, przez 10 godzin dziennie myłam czyjeś kible, prysznice, zasyfione kuchnie i podłogi. I, mimo że nie było to najcięższa z prac, jakie w życiu wykonywałam (mycie tyłków było cięższe, ale o tym kiedy indziej), to chyba najwięcej nauczyłam się właśnie wtedy. Codziennie mogłam bezkarnie podglądać, jak żyją inni. Wiedziałam, co jedzą, czym się zajmują, jakie noszą ubrania i jaką pastą myją zęby. I każdy dzień na sprzątaniu był dla mnie przygodą, a to dlatego, że zawsze coś się działo. A to pisałam maila do mamy z czyjegoś kompa i np. się zawiesił, a to spuściłam szmatę w kiblu z rozpędu i kibel się zatkał. Raz mnie nawet pani domu wywaliła i zażądała innych sprzątaczek, choć w sumie jej się nie dziwię. Sprzątałam wtedy z moją Agatą (kto to Agata? Możesz o niej trochę przeczytać tutaj), którą poznałam nie gdzie indziej jak właśnie w Ameryce. Był to ogromny dom, który sprzątałyśmy raz w tygodniu. Babka miała wielkiego psa, którego zawsze zamykała w klatce, gdy przychodziłyśmy, ona sama siedziała w swoim biurze i pracowała. Tamtego dnia jednak powiedziała, że jedzie z psem do fryzjera (o matko!).
Zamiast więc zacząć pracę od razu, rozsiadłyśmy się wygodnie w kuchni i zajadałyśmy drugie śniadanie, wiedząc, że i tak wyrobimy się przed czasem. Po kilku minutach baba wróciła do domu! A my, zamiast powiedzieć normalnie, że jadłyśmy drugie śniadanie (swoje, rzecz jasna) zrobiłyśmy to, co każdy inny normalny człowiek by zrobił na naszym miejscu. Rzuciłyśmy się do ucieczki! Ja pierwsza, Agata za mną. Na jaką cholerę i w jakim celu, do dziś nie wiem. Na baby oczach zaczęłyśmy wiać, dzierżąc śniadanie w ręku, wyleciałyśmy po schodach, tupiąc jak stado słoni i ukryłyśmy się w łazience. Po chwili stwierdziłyśmy, że to było idiotyczne (alleluja, lepiej późno niż wcale) i postanowiłyśmy iść do babki i jej to wyjaśnić. Byłam naszym przedstawicielem, jako ta, co lepiej gada po angielsku, poszłam więc, z ogryzkiem z gruszki, jako dowód rzeczowy i powiedziałam pani, że byłyśmy bardzo głodne i chciałyśmy się posilić przed dalszą pracą i pokazałam jej ogryzek, informując, że to moja własna prywatna gruszka. A dlaczego na jej widok zaczęłyśmy uciekać tak, jak gdybyśmy jej okradły właśnie sejf, nie umiałam wyjaśnić, więc podziękowałam za rozmowę i poszłam sprzątać. Zadzwoniła do naszej szefowej i powiedziała, że nie chce nas więcej widzieć, bo jesteśmy dziwne. Jaaasne, ja i Agata dziwne. Też mi coś.
Pomijając to wszystko, to na tamten czas przypadają najwspanialsze chwile mojej młodości. To tam dowiedziałam się, co to znaczy być odpowiedzialnym za siebie samego, zarabiać na siebie i żyć na własną rękę. To tam miałam najwięcej przygód, takich jak ta z Agatą. Raz też zaprosiłam do mieszkania, gdzie mieszkało dziesięciu nielegalnych emigrantów, policję, bo właściciel mieszkania, które wynajmowaliśmy, nas okradł (na szczęście albo byli niezbyt lotni i uwierzyli, że tylko sobie zwiedzamy Stany, albo nas polubili po spróbowaniu polskiej kiełbasy i udawali, że nic się nie domyślają. A skradzione rzeczy odzyskaliśmy). To tam M i ja zaczęliśmy planować wspólną przyszłość (pewnie dzięki moim super hot-dogom), to tam podjęłam decyzję, że nie chcę mieszkać w Polsce i to tam poznałam moją Agatę, która teraz jest ze mną w UK.
Podróże kształcą, z całą pewnością. Jednakże bardziej kształci praca, którą wykonujesz, jeżeli tylko otworzysz się na to co za sobą niesie.
Robiłam w życiu mało przyjemne rzeczy, jednak nigdy przed nikim nie odczuwałam w związku z tym ani wstydu, ani zażenowania (no może oprócz momentu, kiedy obsługiwałam swojego rektora) i żadnego z tych doświadczeń nie zamieniłabym na inne. I wierzę, że gdyby nie te wszystkie wymyte kible, zrobione lody i big maki, byłabym teraz inną osobą, być może mającą inne wartości i ceniącą co innego w życiu. A że nie chciałabym być nikim innym w tej chwili, jak tylko sobą, to rozpamiętuję z wdzięcznością każdy dzień należący do mojej przeszłości.