O Race For Life, o Dniu Ojca i o tym jak stracić klienta w jeden dzień
W zeszłą niedzielę obchodziliśmy Dzień Ojca, gdyż w Anglii odbywa się on wcześniej niż w Polsce. Dzień zaczął się bardzo pozytywnie, zakończył zdecydowanie mniej pozytywnie, ale od początku.
Rano brałam udział w Race For Life. Jest to bieg organizowany w Anglii co roku w każdym większym mieście, w którym biorą udział kobiety i dzieci (żadnych panów, nie wiedzieć dlaczego), które przed biegiem zbierają dotacje on znajomych i po biegu całą kwotę przekazują na fundację zajmującą się badaniami nad rakiem.
Atmosfera była wspaniała, sama świadomość, że przybyło tyle kobiet, które chcą coś zrobić dla kogoś, jest niesamowita. Każda z nas z przodu miała numer startowy a na plechach informację o tym, dla kogo biegniemy. Na moich plecach widniał portret mojej cioci, która kilka lat temu, po długiej i wyczerpującej walce z rakiem jajnika, opadła z sił i walkę przegrała.
Przed biegiem ktoś na scenie odśpiewał kilka piosenek, czym moja Mysza była zachwycona, bo jedna z piosenek pochodziła z jej ulubionej bajki. Później była grupowa rozgrzewka, Misiek żwawo tańczył i machał rękami, ale jego mina mówiła „jestem obrażony na cały świat i wcale się dobrze nie bawię”. M też skakał z Myszą na rękach, bo chciała widzieć, co się dzieje na scenie, a na scenie szalał wesoły pan, który pokazywał nam, co mamy robić. Po rozgrzewce udaliśmy się na linię startową.
Moje dzieci w domu przygotowały dla mnie plakaty dopingujące, żeby dodać mi otuchy. Misiek nabazgrał jakieś głowonogi i powiedział, że to dinozaury, Mysza z jednej strony kartki narysowała jakieś miłe panie a na drugim końcu kartki, hen przed miłymi paniami, widniała mama, która właśnie dobiegała do mety, uśmiechnięta i, co najważniejsze, na dwóch nogach, a nad malowidłem widniał napis: „dawaj, dawaj, szybko dawaj!!!”. W tej sytuacji przekroczenie linii mety na czworakach (co przeszło mi przez myśl, jako jedna z opcji zakończenia biegu), nie wchodziło w grę. Co by sobie moje dziecko pomyślało. Musiałam wrócić na dwóch nogach.
I wróciłam. Nie było łatwo, teren był nierówny i oczywiście na samym początku złapały mnie te wszystkie kolki i skurcze, żeby utrudnić mi zadanie. Postanowiłam jednak przebiec te pięć kilometrów bez ani jednego przystanku. Musiałam bez przerwy sama siebie motywować, ale przyznam szczerze, że najbardziej motywujące okazało się zdjęcie przylepione na moich plecach. Dobiegłam do mety na dwóch nogach, uśmiechnięta i wzruszona tym, że po raz pierwszy zrobiłam coś takiego.
Moje dziecko przez pół godziny stało z rączkami w górze, trzymając plakat dla mnie i choć M jej powtarzał, że mama przybiegnie dopiero za jakieś pół godziny, to moja Mysza trzymała, tak na wszelki wypadek, gdyby mama jednak przybiegła lada moment. Gdy już dobiegłam, Misiek mi się rzucił na szyję, a M się rozpromienił i powiedział, że przybiegłam mniej więcej w pierwszej trzydziestce, co, biorąc po uwagę, że uczestniczek było niemal 1400, stanowiło całkiem niezły wynik. Później się zastanowił i powiedział, że może to była pierwsza pięćdziesiątka, więc ja bym mu tam nie wierzyła. W każdym razie w pierwszym tysiącu dobiegłam na pewno.
– No to jedziemy do domu – M zaczął zbierać towarzystwo, ale uświadomiłam go, że do żadnego domu nie jedziemy, bo jego wspaniała żona zarezerwowała stolik w restauracji, żebyśmy mogli uczcić Dzień Ojca i na dodatek jest to restauracja turecka, do której zawsze chcieliśmy iść (głównie ja, bo pałam niesłychaną miłością do kebabów), ale jakoś nam nigdy nie było po drodze. Nie dodałam jedynie, że przypomniałam sobie o Dniu Ojca o jedenastej w nocy i w pośpiechu zarezerwowałam stolik w pierwszej restauracji, jaka pojawiła się na liście wyszukanej przez Google po wpisania hasła „tatusiowie jedzą za darmo”. Wsiadliśmy w auto i pojechaliśmy do „Alaturka” na pyszny, turecki obiadek. Taki był plan.
– Nie mów mi, że zamówisz sobie kebaba – powiedział M, zapewne wiedząc doskonale, że właśnie to miałam zamiar zrobić, bo wymownie przewrócił oczami, dając mi tym samym do zrozumienia, że jestem dziwna. Dziwna, nie dziwna, zawsze jak zamawiamy jedzenie do domu, to biorę tego samego kebaba i teraz chciałam tego kebaba spróbować w wydaniu restauracyjnym.
W Alaturce przywitała nas miła turecka kelnerka, od której pachniało tak, jakby właśnie przebiegła maraton. Usadziła nas przy stoliku i dała nam cztery kartki, który miały robić za menu. Mimo że w normalnej karcie dań znajdowało się mnóstwo potraw, na kartkach były tylko cztery do wyboru i oczywiście zero kebabów. Już byłam niezadowolona, pocieszała mnie jednak myśl, że przynajmniej tatusiowie jedzą za darmo, co potwierdzał tłusty napis na samej górze „menu”. Szczena mi opadła jak zobaczyłam ceny! Otóż tatusiowie jedzą za darmo, za to mój obiad miał kosztować dwa razy więcej niż normalnie, a obiad dzieci trzy razy więcej. Jawne oszustwo, które pani kelnerka próbowała załagodzić tym swoim wspaniałym wymuszonym uśmieszkiem. I wonią, którą rozsiewała po całym pomieszczeniu. Pocieszaliśmy się jednak tym, że za taką kasę to z pewnością jedzenie będzie wyśmienite.
Zamówiliśmy sobie napoje i rozpoczęliśmy czas oczekiwania, który trwał niesamowicie długo, mimo że zajęte były raptem trzy stoliki w całej restauracji. W międzyczasie weszło małżeństwo z dzieckiem, żeby, podobnie jak my, nakarmić tatusia za darmo, ale jak tylko zobaczyli ceny za „obiad z okazji Dnia Ojca” to od razu powiedzieli kelnerce, że mały na pewno nie wytrzyma, zacznie płakać, a oni nie chcą i przeszkadzać i jednak wrócą, jak już mały będzie starszy. Do tej pory nie rozumiem, czemu nie zrobiliśmy tego samego.
Po jakiś czterdziestu minutach podano nasz starter. Wyglądał zdecydowanie lepiej, niż smakował. Starter dzieci składał się z góry (dosłownie) frytek i w przypadku Myszy z czterech skrzydełek kurczaka (niezwykłe, tureckie danie) a w przypadku Miska z podejrzanych kiełbasek, na widok których oświadczył, że on spalonej ryby jeść nie będzie.
I zaraz po starterze, danie główne. Moje nawet, nawet, choć drugi raz już bym tego nie zjadła, M siedział wkurzony i głodny, bo spróbował swoich żeberek, których się ugryźć podobno nie dało, a dzieci, uwaga, góra frytek plus dwa krokieciki. Mysza ugryzła krokiecika, zaczęła odchrząkiwać, jakby do gardła jej wpadł jakiś kłaczek, po czym wypluła wymemłany krokiecik z powrotem na talerz. Zwróciłam jej uwagę, że tak nie wolno, że na pewno nie jest tak źle, spróbowałam sama, żeby jej pokazać i kęs krokiecika stanął mi okoniem w gardle, większego paskudztwa nie jadłam. Misiek krokieciki jedynie powąchał i zabrał się za jedzenie drugiej góry frytek.
Na deser były, o dziwo, lody. Na całe szczęście, bo już zaczynałam się martwić, że znowu podadzą frytki. Deser nie zrobił wrażenia nawet na moich dzieciach, które uwielbiają lody we wszystkich postaciach. A te ledwo tknęły. Może im się odechciało po tych dwóch kilogramach frytek.
I tym sposobem zjedliśmy najgorszy i najdroższy obiad jak dotąd, a dzieci spróbowały chyba najdroższych frytek świata, za to tureckich, które smakowały tak samo, jak te, które kupuję z Tesco na dziale z mrożonkami.
I na dodatek wróciliśmy do domu z bólem żołądka.
W domu weszłam na stronę owej wspaniałej restauracji, żeby sprawdzić ceny za dania, które jedliśmy i okazało się, że normalnie, poza Dniem Ojca, obiad dla dziecka kosztuje £4.99 z napojem i wcale takie danie nie składało się głównie z frytek, my natomiast zapłaciliśmy £12 za dziecko i cena nie obejmowała napojów. Całe szczęście, że tatuś nie musiał płacić za te wyśmienite żeberka, bo czuję, że to by się dobrze nie skończyło.