Goście, goście!
W ostatni weekend odwiedziła mnie Lefti ze swoim mężem. Łatwe to nie było, bo w tym celu musieli wsiąść w samolot, więc nie jakieś tam zwykłe spotkanie na ploty (ploty uprawiamy na fejsie) tylko prawdziwe odwiedziny. Ostatni raz widziałam się z nimi na studiach, kiedy byliśmy jeszcze piękni i młodzi. I muszę stwierdzić, że w tej kwestii nic się tak naprawdę nie zmieniło, oprócz tego, że jesteśmy teraz młodzi trochę inaczej, piękno jednak pozostało bez zmian. Weekend upłynął nam bardzo intensywnie, bo czasu mało, a tyle rzeczy do zrobienia. W sobotę uderzyliśmy na Londyn, bo przecież być w Anglii i nie zobaczyć Londynu to grzech. Uśmialiśmy się, nakręciliśmy kilka filmów na ten jakiś Snapchat, z których nic nie było, bo jesteśmy, póki co, do tyłu z tymi wszystkimi nowościami, porobiliśmy zdjęcia, zjedliśmy wstrętne chińskie żarcie w Chinatown i wróciliśmy do domu.
Wieczorem uśmialiśmy się do rozpuku. Zapomniałam już, że z nich takie świry. W niedzielę niewyspani pojechaliśmy na sklepy, później zjedliśmy kebaby, a po zmroku nawet rozpaliliśmy sobie ognisko, trochę podrabiane, ale ogień to ogień.
I tyle było. Weekend się skończył, a Lefti wróciła do dzieciaków i do swojego bloga (gorąco polecam tym, co nie znają a mają dzieci).