605363_15137017
NA EMIGRACJI,

Jak mój mąż miał zostać dyrektorem

Kiedy przyjechałam do Anglii dziewięć lat temu, miałam ten luksus, że praca już tutaj na mnie czekała. Największy problem miałam z głowy. Mój M nie miał niestety tyle szczęścia. Przyjechał i musiał zacząć od szukania pracy. CV wysyłał dosłownie wszędzie, zarejestrował się również we wszystkich okolicznych agencjach pracy.

Przez pierwsze dwa tygodnie nie działo się kompletnie nic, nikt się nie rzucił, żeby zgarnąć M do swojej firmy, zanim inni to zrobią. Gdy w końcu M otrzymał telefon z nieznanego numeru, ekscytacja nas obojga sięgnęła zenitu.

Po drugiej stronie jakiś Słowak mówił, że dzwoni z agencji i że jak M chce pracę, to może przyjechać jeszcze w tym samym dniu na rozmowę kwalifikacyjną. Na każde pytanie typu „co to za praca” odpowiadał tylko, że wszystkiego się dowiemy na miejscu.

Wow! To się poznali na moim mężu w końcu. Rozmowa jeszcze tego samego dnia! Ale napaleni musieli być, musi być fucha jak pieron!

M wskoczył w ten sam garnitur, w którym pół roku wcześniej stał przed ołtarzem, bo przecież logiczne, że z takim wykształceniem to na bank go chcą na jakiegoś managera albo nawet i dyrektora!

Wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy w umówione miejsce. Pan Słowak już tam na nas czekał. Zaprowadził nas do ogromnego budynku. Wchodzimy. W poczekalni siedzi na oko z 30 osób. Jak okiem sięgnąć sami emigranci, w większości Polacy.

Entuzjazm powoli opada. Szturcham M w bok i szepczę mu do ucha „tylko ty masz garniak, będzie dobrze!”. Jak na dyrektora to z tej chmary tylko mój M by się nadał. Wyglądał jak milion dolarów. Na kolanach trzymał czarną teczkę z CV, dyplomem ukończenia studiów itd. Pełna profeska.

Wychodzi Słowak, wita wszystkich i mówi, że zaraz zaczną się rozmowy kwalifikacyjne. I że ma tylko jedną radę dla wszystkich:
-Jak wam nie będzie szło albo coś, to mówicie „mój tata jest rzeźnikiem”.
Popatrzyliśmy z M po sobie, o co chodzi? M miał zostać dyrektorem jakiejś rzeźni?

Wyszła do nas miła, elegancka kobieta i zaczęła wywoływać nazwiska z listy. Każdy wchodził z nią do pokoju na rozmowę, gdzie siedział jakieś 10 minut i potem następny i następny. Tryskałam optymizmem, 10 minut na rozmowę kwalifikacyjną? Pewnie od razu stwierdzała, że się nie nadają i zapraszała następną osobę.

Naprzeciwko nas siadła sobie panienka, na oko dziewiętnastoletnia, założyła nogę na nogę i powiedziała: „mam nadzieję, że się dostanę”. Zaśmiałam się w duchu, bo przecież sorki, ale posada jest już zajęta, M ma ją jak w banku. Poza tym dziewczyna wyglądała, jakby przyszła się starać o pracę striptizerki albo coś takiego. Przypominała trochę chińską wersję lalki Barbie, tylko była jakby trochę bardziej pomarańczowa (czytaj: opalona). Dekolt do pasa, minispódniczka przykrywająca zdecydowanie za mało, szpilki na dwa metry, sztuczne rzęsy i czerwono-brokatowe wielgaśne tipsy.

Jakiś chłopak wyszedł z pokoju, machnął ręką mówiąc „spoko!”. Towarzystwo zaczęło się powoli rozluźniać. Mój dyrektor siedzi jednak cały spięty, nic się nie odzywa, słucha tylko.
– Będzie dobrze, myślę, że mnie przyjmą znowu, mimo że już kiedyś mnie wywalili. Pracowałem na korpusach, tam jest najlepiej! – mówi jeden chłopak i cieszy się niezmiernie. Korpusy? Zaraz, co? Jakie korpusy?

Z pokoju wyłania się elegancka pani i woła M. Mój mąż wstaje, wygląda jak młody bóg, co miła pani również zauważa. Poszedł dumny w jej stronę, dzierżąc swoją teczkę. Wyszedł po 15 minutach, co przyjęłam za dobry znak, bo 15 minut to nie 10, jak pozostali.
– Kazała czekać. Powiedziała, że jest pod wrażeniem moich kwalifikacji i w ogóle, czytała od deski do deski i nagle mi mówi, że trochę ją martwi, że jak na stanowisko, które chciałaby mi zaproponować, moje kwalifikacje są trochę za wysokie! Zaczęła kręcić nosem, marszczyć brwi, no ta jej „mój tata jest rzeźnikiem!”. Coś tam naskrobała i kazała czekać.

Czyli jednak nie dyrektor.

Gdy już wszyscy odbyli rozmowy, Słowak wyszedł z listą i powiedział, że wszyscy są przyjęci. Wszyscy oprócz Barbie, która najpierw podniosła lament, po chwili wstała i krzyknęła, że ona i tak nie chciał tu pracować i, chwiejąc się na swoich niebotycznych szpilkach, udała się w stronę wyjścia.

– Wszyscy są przyjęci. Zaczynacie za pół godziny!
Zdębiałam. M też. Jak to wszyscy? Jak to za pół godziny? Wróciłam z ciężkim sercem do domu, zostawiając tam mojego biednego M samego.

Dyrektorem nie został, ani nawet managerem. Dostał kombinezon, który założył na swój ślubny garniak i po krótkim szkoleniu dali mu wielki nóż i rzucili na korpusy, gdzie przez pół nocy kroił mięso, które inni pakowali do pudełek.

I tak mój M załapał fuchę w fabryce, gdzie zarzynali biedne świnki i robili z nich kotlety. Był załamany, narzekał, że w tej pracy mózg mu przestaje pracować i że długo tak nie da rady. Na szczęście musiał tam wytrzymać tylko 3 tygodnie. Później dostał pracę w zawodzie i pracuje tam do dziś. A dyrektorski garniak wisi w szafie i czeka.

Visit Us On FacebookCheck Our Feed
Przeczytaj poprzedni wpis:
flower-22656_1280
Lekarstwo na HIV

Moi ”Chlebożercy” to zwyczajni ludzie. Jednak według mnie, każdy zwyczajny człowiek jest szczególny, wyjątkowy i, w swojej zwyczajności, niezwyczajny. Aneta,...

Zamknij