Moja emigracja
NA EMIGRACJI, STYL ŻYCIA,

Moja emigracja czyli jak to się wszystko zaczęło

Myśl o emigracji dojrzewała we mnie przez długi czas. Pierwszy raz zaświtała mi w głowie po tym, gdy poleciałam do USA i zobaczyłam, że życie może wyglądać inaczej niż to, które większość otaczających mnie ludzi prowadziła w Polsce. Nigdy nie klepałam biedy, nigdy nie byłam zmuszona do opuszczenia kraju. Tak naprawdę to nie zaczęłam nawet szukać pracy w zawodzie, więc nie wiem, czy miałabym trudności w jej znalezieniu, czy nie. Wiedziałam tylko, że nie lubię ograniczeń, żadnych. Zawsze tak miałam. Jeżeli ktoś próbował mnie w czymś ograniczyć, zawsze stawałam okoniem i stałam tak długo, aż odpuścił. W Polsce nie było źle, ale ja chciałam lepiej, a ograniczenia wokół mnie mi to utrudniały.


Pracę znalazłam jeszcze zanim wsiadłam do samolotu. Pomógł mi dziadek mojego M. Wspomniał, że niedaleko jego domu jest taka agencja, która pośredniczy w szukaniu pracy w UK. Poszłam, wypełniłam kilka papierów, złożyłam kilka podpisów i tyle. Po kilku tygodniach zadzwonili, że mają dla mnie pracę. W domu starości miałabym się opiekować staruszkami. Jeszcze w ten sam dzień przeszłam rozmowę kwalifikacyjną przez telefon i mogłam iść kupić sobie bilet na samolot, gdyż pracę dostałam od kopa.

Moi pracodawcy mieli mnie odebrać z lotniska. Najpierw pomyślałam, że to bardzo miło z ich strony, a zaraz potem się skichałam ze strachu. Wyobraźnię to ja mam całkiem, całkiem, jeżeli chodzi o wymyślanie najgorszych scenariuszy. I tak zobaczyłam siebie wysiadającą z samolotu i szukającą wzrokiem kogoś, kto miał mnie odebrać. I jest. Stoi wielki facet z podejrzaną bardzo gębą i w ręce trzyma karteczkę z moim nazwiskiem. I co robię?? A co gdyby facetów było dwóch? Albo trzech? Ja tam znam te numery. Wsiadasz z takim do samochodu, a potem pracujesz do końca życia pod latarnią.

Ta wizja prześladowała mnie przez kilka dni. No bo co bym miała zrobić, gdyby rzeczywiście czekał na mnie jakiś podejrzany koleś? Zwierzyłam się cioci i mamcie ze swoich obaw i bardzo dobrze zrobiłam, bo od razu posypał się grad dobrych rad:

„No normalnie! Powiesz panu, że przepraszasz, ale z nim nie jedziesz i tyle! A potem se wrócisz do domu. Przecież chyba Cię nie będzie gonił? O rany boskie święte, jakby Cię gonił, to się drzyj! Całe szczęście, że dobrze znasz angielski, będziesz mogła krzyczeć HELP!”.

No to mnie ciotunia uspokoiła. Nie wsiadam i wracam, a jak co to znam angielski, więc krzyczę HELP. Ok.

Spakowałam co miałam, czyli niewiele, pozamykałam wszystkie możliwe sprawy w Polsce i byłam gotowa do drogi. Na lotnisko dowiózł mnie cały tabun ludzi więc było głośno i bardzo smutno. Czułam się, jakbym leciała na koniec świata i miała już nigdy nie wrócić. I zdawałam sobie sprawę, że jeżeli moje obawy się urzeczywistnią, to może tak być. Żegnałam się więc z wszystkimi z myślą o tym, że kto wie co to będzie. Gdy już wyściskałam każdego na pożegnanie, ogłosili, że mój samolot miał awarię i poleci, ale dopiero jutro, więc cały romantyzm związany ze łzami i czułymi słówkami szlag trafił. Musiałam wracać do domu. Na drugi dzień ten sam tabun, te same słowa, łzy itd. I tyle. Poleciałam.

W samolocie od razu poznałam kilka osób, które tak jak ja, leciały tam, gdzie miało być lepiej. I podczas gdy ja traktowałam to trochę jak przygodę i zostawiałam za sobą wszystkie furtki otwarte, tak inni wydawali się zdesperowani i wystraszeni do granic możliwości. Emigracja była ich ostatnią deską ratunku. Zdecydowali się wyjechać, nie znając angielskiego, nie mając zakwaterowania ani pracy, z kilkoma groszami w kieszeni. Było mi żal tych ludzi, a jednocześnie dzięki temu zaczęłam doceniać to, w jak komfortowej sytuacji sama się znajdowałam (zakładając, że na lotnisku będzie na mnie czekała jakaś miła pani, a nie gang handlarzy ludźmi).

Prawdziwy strach dopadł mnie w chwili, gdy wysiadłam z samolotu. Byłam w miejscu, którego kompletnie nie znałam, wśród obcych mi ludzi i w dodatku kompletnie nie wiedziałam co mnie czeka. Tysiąc myśli na minutę: „A co, jeżeli mi się nie uda? Kiedy zobaczę rodzinę? Czy dam radę?”. Wtedy zobaczyłam tabliczkę z moim nazwiskiem, a za nią miła starszą panią. Przynajmniej jeden problem miałam z głowy, bo nie wyglądała na taką, co to porywa piękne, młode kobiety.

Pani okazała się moją kierowniczką. Zawiozła mnie do domu starców, w którym miałam pracować. Nerwy trochę odpuściły. Miałam mieszkać w domu firmowym z jedną dziewczyną z pracy, pielęgniarką. Dostałam malutki pokoik, w którym stało wąskie łóżko, szafa i stolik. Pierwszą noc przepłakałam. Musiałam dać upust wszystkim nagromadzonym emocjom. Byłam bezpieczna, miałam zapewnioną pracę i dach nad głową, ale po raz pierwszy od dawna byłam całkiem sama.

Zaczęłam powoli przyzwyczajać się do nowego miejsca, do mojej nowej pracy, do dziadków, którymi się opiekowałam. Nie mogłam się jedynie przyzwyczaić do samotności. Po dwóch tygodniach miał do mnie dojechać mój M, który właśnie obronił magistra. Pamiętam ten dzień dokładnie, bo tylko na to wtedy czekałam. Pamiętam, że poszłam do sklepu z rzeczami z drugiej ręki i za kilka pensów kupiłam dwa kieliszki do szampana, żebyśmy mogli uczcić wspólny początek zupełnie nowego rozdziału w naszym życiu. Gdy go zobaczyłam, poryczałam się ze szczęścia i już wiedziałam, że nam się uda.



Niedługo minie dziesięć lat od tamtych chwil. To obce miejsce w obcym kraju teraz jest moim domem. Bardzo często wracam pamięcią do naszych początków, bo mimo strachu i niepewności, byłam szczęśliwa. I nadal jestem. Dziesięć lat temu jedyne co mieliśmy na własność, oprócz kilku ciuchów, które przywieźliśmy ze sobą, to dwa kieliszki do szampana. Teraz mam wszystko, czego potrzebuję i mogę kupić wiele, jednak kieliszki do szampana mam w domu tylko dwa. Takie za kilka pensów.



Więcej na temat mojej emigracji możesz znaleść w kategorii Emigracja.

Visit Us On FacebookCheck Our Feed
Przeczytaj poprzedni wpis:
Jak przetrwać poniedziałek
Jak przetrwać ten cholerny poniedziałek

Poniedziałek. Dzień, który jest obojętny dla tych, którzy nie pracują, nie chodzą do szkoły, nie mają dzieci i w ogóle...

Zamknij