Rodzina dwuwyznaniowa. Da się czy nie?
Rodzina dwuwyznaniowa. Jeden rodzic wierzy, drugi wierzy też, ale w coś innego. Nie wiem, czy spotkaliście się z czymś takim. Czy można to pogodzić? Czy można normalnie wychować dzieci w takiej rodzinie? Powiem wam, bo wiem.
Jestem łatwowierna. Z natury. Gdybyście zapytali moich znajomych, to by wam powiedzieli, że można mi wcisnąć niemal wszystko. I powiedzieliby wam też, że często z tego korzystają i wkręcają mi wałki. Można powiedzieć, że sama na to zapracowałam. Jeżeli słyszę coś, czego nie znam, to nauczyłam się na początek zakładać, że jest to prawdą. Lepsze to, niż nadmierna podejrzliwość, wtedy człowiek potrafi się wkręcić w niezły kabaret i po czasie wydaje mu się, że na każdym kroku widzi spisek, oczywiście przeciwko niemu samemu, lub przeciwko ludzkości.
Natomiast jeżeli już w coś uwierzę, a później nabieram podejrzeń, wtedy staram się dogłębnie sprawdzić wszystko, co sprawdzić jestem w stanie, nie zmieniam zdania ot tak, muszę mieć do tego podstawy.
I tak właśnie było z moją wiarą w Boga. Urodziłam się w rodzinie wierzącej, jednakże oddalonej od kościoła. Mimo to gdy byłam starsza i zaczęłam chodzić na religię, poprosiłam rodziców, że chciałabym chodzić w niedzielę do kościoła, jak inne dzieci. Co tydzień zawozili mnie więc na mszę i czekali na mnie w samochodzie. Muszę przyznać, że była to porządna lekcja tolerancji. Mimo, że sami nie praktykowali, nigdy nie próbowali mnie „przekabacać” i mówić, że to strata czasu. Mogłam dokonać wyboru.
Z wiekiem zaczęłam intensywniej myśleć. Napisałam wcześniej, że tak właśnie mam. Z wiarą w Boga się urodziłam, została mi ona wpojona przez rodzinę, przez szkołę, przez społeczeństwo, w którym się wychowywałam. Później coś mi zaczęło nie grać i rozpoczął się we mnie proces przemiany, proces, w którym próbowałam zrozumieć przede wszystkim siebie. Nie chciałam mówić „tak, wierzę w Boga” tylko dlatego, że tak zostałam wychowana. Chciałam móc uzasadnić swoją wiarę, żeby nie rzucać słów na wiatr.
Jestem osobą z natury trochę buntowniczą, wyczuloną na niesprawiedliwość i kłamstwo. I głównie to spowodowało, że do kościoła przestało mi być po drodze. Nad swoją wiarą jednak zastanawiałam się nadal, próbując brać wszystkie za i przeciw, próbując podsłuchać tego, co mówi mi serce, czyli uczucie i umysł, czyli logika. Ochrzciłam moje dzieci. I wtedy przyszedł czas, kiedy powoli zaczęłam dochodzić do swoich własnych wniosków, wynikających z wieloletnich przemyśleń i wałkowania tematu. I dokonałam wyboru. Własnego prywatnego, podyktowanego niczym innym, jak tylko moimi przekonaniami i odczuciami.
Wierzę. Lecz tego, w co wierzę, nie nazywam Bogiem. I przede wszystkim dzięki rodzicom, którzy właśnie wtedy, kiedy chciałam chodzić do kościoła, okazali mi zrozumienie i uszanowali moje odmienne zdanie, nie boję się do tego przyznać. Nie będę mówić, że wierzę, tylko dlatego, że inni tego właśnie oczekują. Nie boję się krytyki i tego, czym mnie straszą. Że będę się smażyć w piekle, mówią. Nie przejmuję się, bo po pierwsze nie jestem aż tak strachliwa, po drugie nie wierzę w piekło.
I wiecie co? W momencie, gdy dojrzałam i mogłam stwierdzić, czy i w co wierzę, nic się nie zmieniło. Jestem tym samym, zadowolonym z życia człowiekiem. Nie pochłonęły mnie wrota piekielne, nie spadło na mnie tysiąc nieszczęść, nawet uśmiech nie zszedł mi z twarzy.
M wierzy w Boga. Zapytacie, w jaki sposób można żyć w takiej rodzinie? Jak wychowywać dzieci? W wierze czy w niewierze? Niektórym może się to nawet wydać nie do przyjęcia. Można się domyślić, że mało kto rozumie taką sytuację. Nic w naszej rodzinie się nie zmieniło. Przekazuję moim dzieciom tę samą lekcję, którą dostałam od swoich rodziców. Mysza uczy się o różnych religiach, ale ostatnio coraz częściej mówi o Jezusie, o tym, jak umarł i jak jego mama wtedy płakała. I pyta czy tak było. Odpowiadam zgodnie z prawdą. Odpowiadam, że istnieje pewna historia opowiadająca życie Jezusa. I jedni w tę historię wierzą, inni nie. Gdy zapytała, czy ja wierzę, odpowiedziałam, że nie, ale że jej tatuś wierzy. I zapewniłam ją, że może wierzyć, w co tylko zechce i to, że ja nie wierzę, nie ma tutaj żadnego znaczenia. Zastanowiła się i powiedziała „to ja wierzę mama, dobra?”.
Moja rodzina funkcjonuje normalnie. Obchodzimy święta, bo święta akurat bardzo silnie kojarzą mi się z rodzinną tradycją a nie z obrządkiem. M zabiera dzieci do kościoła, gdy czuje taką potrzebę. Mysza opowiada, czego nauczyła się w szkole o panu Jezusie, a my z uśmiechem słuchamy tego, co ma do powiedzenia. I poza tym nic się nie liczy. Nie interesuje mnie, co inni mają do powiedzenia na temat mojej rodziny, a wiem, że mają do powiedznia wiele. Nie każdego nauczono tolerancji i zrozumienia. Nie każdy ma odwagę poddać w wątpliwość coś, co mu wpajano latami i dlatego nie rozumie tego, że każdy ma wybór.
Od czasu do czasu ktoś mnie popuka w czoło albo pokręci głową z niedowierzaniem. Mówi, że całe życie wierzyłam a teraz nagle mi się odwidziało. Nie tłumaczę nikomu, że trwało to całe lata. Komuś, kto wierzy w Boga całe życie, a pisma świętego nie przeczytał ani razu, nie ma sensu tłumaczyć, że ja przeanalizowałam wszystko. Nigdy by tego nie zrozumiał. Po co analizować? Tak już jest, trzeba wierzyć i już.
Nie wierzę w Boga. Wierzę w kult człowieka i w to, że nie ma absolutnie żadnego znaczenia kto co wyznaje. Wszyscy jesteśmy ludźmi. I świat byłby lepszym miejscem, gdyby każdego w szkole uczono właśnie tego. Wiary w człowieczeństwo.