Mira ułatwia sobie życie
Niektórzy mówią, że mają uporządkowane życie. Zawsze się zastanawiałam co to, tak naprawdę, znaczy. Że co? Aerobik w środy, sex w piątki, ale tylko po 21:00, zakupy w sobotę i kościół w niedzielę? To jest uporządkowane życie? Następnym razem zapytam, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że życie da się tak dokładnie uporządkować.
Za to wiem, że da się uporządkować własną lodówkę. Wiem to na pewno, bo właśnie to zrobiłam. Moja lodówka to zawsze było miejsce, w którym panował bałagan, bo, po pierwsze, jak już znajdę czas na coś pożytecznego, to sprzątanie lodówki mi wtedy prawie nigdy do głowy nie przychodzi, a po drugie, lodówka jest zamknięta, więc bałaganu nie widać, nie? Tak samo, jak z szafą.
Problem w tym, że wszystko leży niepoukładane, jedno na drugim, jakieś resztki w tajemniczych miseczkach, które wydają się tak podejrzane, że nikt ich nie rusza przez dłuższy czas. M ustalił co prawda kiedyś zasady układania w lodówce, na dole warzywa, jogurty i takie tam, później półka z nabiałem, później z wędlinami itd. Ale kto ma czas, jak mu się spieszy? Na pewno nie ja.
Jednak, jak wiadomo nie od dziś, człowiek uczy się całe życie. Ostatnio do mnie dotarło w końcu znaczenie pojęcia „jesteś tym, co jesz” i stwierdziłam, że najwyższy czas zacząć się jakoś sensownie odżywiać. Nie chcę kiedyś wyglądać jak solony chips. Koniec z nieśmiertelnymi kanapkami, koniec z chipsami i innymi dziadostwami. Zamiast tego sałatki, orzechy i inne zdrowe pyszności. Ale żeby szybko taką na przykład sałatkę przyrządzić, to trzeba mieć porządek w lodówce.
Poleciałam do sklepu, kupiłam całą masę przezroczystych plastikowych pudełek, żeby móc sobie posegregować rzeczy w lodówce raz na zawsze. Przejrzyste pudełko zawsze lepsze niż podejrzana, tajemnicza miseczka. Żeby uporządkować sobie to wszystko i ułatwić sobie tym samym życie, musiałam najpierw wymyć lodówkę. A że nie cierpię myć lodówki, musiałam zaprzędz to tego M. Wiedziałam, że jak powiem: „kochanie, wymyłbyś lodówkę?” to kochanie by odpowiedziało, że oczywiście, a po jakimś miesiącu przypominania z mojej strony powiedziałoby: „no obiecałem, ale przecież nie powiedziałem, kiedy!”.
– Kochanie, kupiłam pudełka, chodź, poukładamy sobie w lodówce, ty jesteś taki dobry w segregowaniu rzeczy. – Podniósł się (prawie) natychmiast i zabrał się za mycie lodówki. A potem to już był w swoim żywiole. – Dobra, no to tak, tutaj trzymamy pomidorki, w tym wędlinę, a w tym sery, o nie, to jest za małe, kurde, to wezmę to na pomidory lepiej, a pomidory wsadzimy tutaj. O, to malutkie może być na cytrynę na przykład… – Był taki zadowolony z siebie, że po lodówce zabrał się za porządkowanie szafek i zarządził, że jurto koniecznie muszę jechać, dokupić tych pudełek, to sobie wszystko posegregujemy.
Wiedziałam, że tak będzie. Kiedyś po remoncie pomagałam mu sprzątać jego narzędzia, pędzle i inne gwoździe. I cały czas tylko słyszałam „to nie tu, kochanie, to jest w kategorii śrubki krótkie, a to w kategorii narzędzia elektryczne”. Po tym już nigdy więcej nie pomagałam mu sprzątać narzędzi, bo, najnormalniej w świecie, szlag mnie wtedy trafił.
W ramach planu „ułatwianie sobie życia codziennego” zakupiłam sobie również cudo, które ponoć ludzie używają od 30 lat, a jak się dowiedziałam o tym dopiero teraz i od razu się załamałam, że nie wiedziałam o tym wcześniej. Coś gdzieś tam słyszałam, ale nigdy nie dotarło. Otóż postanowiłam sobie kupić tak zwany slow cooker albo jak kto woli, wolnowar. Jest to cudowne urządzenie, do którego można wrzucić to, co chcemy ugotować, czyli składniki na zupę, gulasz, obojętne, nastawić go na np. 8 godzin (gar jest elektryczny), iść sobie do pracy, wrócić z pracy, nałożyć sobie danie z wolnowara na talerz i po prostu zjeść! Coś mi M kiedyś o tym wspominał, ale oczywiście, jak to ja, na myśl, że miałabym zostawić włączony gar na 8 godzin, od razu zobaczyłam w swojej wyobraźni dom stojący w płomieniach i szybko zapomniałam o tych bzdurach.
Niedawno poszłam do sklepu ze sprzętem AGD zapytać zupełnie o co innego i prawie się przewróciłam na ślicznym wolnowarze. I podleciał do mnie miły pan sprzedawca i zaczął wyliczać zalety tego wspaniałego wynalazku. Powiedział, że one są tak zaprojektowanie, żeby być włączone do 20 godzin i że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, bo temperatura gotowania jest bardzo niska i zakończył pytaniem: „no to jak pani do tej pory gotowała?”. No właśnie, cholera jasna!
Wróciłam do domu i przeglądnęłam opinie na tema owego gara i oniemiałam. Okazuje się, że to zbawienny wynalazek dla zapracowanych mam i nie tylko, a na dodatek wiele osób stwierdziło, że „w tym się nie da nic spieprzyć”. No to, tak jakby, idealne dla mnie! Weszłam na Amazon, kliknęłam trzy razy i wolnowar jest już w drodze. M się trochę zdziwił: „ej, no dobra, ale tak szybko kupiłaś? Trzeba by się zastanowić”. Dlatego właśnie kupiłam szybko, bo mi tu kolejne dni mijają bez wolnowara, a jak M zacznie się zastanawiać, to pewnie by zeszło do następnych świąt. Tak jak ze wszystkim.
Jedziemy, na przykład, po czajnik, bo stary się zepsuł. Trzeba jechać do miasta obok, bo jest większy wybór i promocje. Ale to nie tak od razu. Najpierw M sprawdza ofertę każdego sklepu, co, gdzie i za ile. Jedziemy w końcu. Kilka godzin łażenia, może taki, może sraki. Ja myślałam, że to właśnie baby tak mają, ale okazuje się, że żadna baba nie ma tak, jak mój mąż. I po kilku godzinach mój Misio, zupełnie jakby chciał oberwać, mówi: „no dobra, to wróćmy do domu i zobaczmy jeszcze na eBayu!”
A ja działam szybko. Czasem nawet szybciej niż myślę. Za to mam teraz pięknie urządzoną lodówkę a jutro otrzymam prezent, który zawsze chciałam mieć, nie wiedziałam tylko, że taki już wymyślono. I na dodatek już nidgy nie spieprzę obiadu, bo ponoć się nie da.