W końcu pokonałam lenia
Stało się. Pokonałam lenia, a nie było ławto, bo dziad się zaparł i nie chciał ustąpić. Na jak długo, się okaże, ale madzieja jakaś zawsze jest. Ogólnie nie żebym była jakimś leniem do potęgi czy coś. Wręcz przeciwnie, mój dzień jest napięty do granic i gdyby był dłuższy o kilka godzin, to byłoby wprost idealnie. Są jednak rzeczy, które chcę robić, wiem, że być może powinnam, a mimo to wołami nie zaciągniesz i już.
I wczoraj, tak jakoś nagle zaświeciło słońce i stwierdziłam, że lenia pokonam, bo po co dłużej zwlekać. Włożyłam buty i poszłam pobiegać. Pierwszy raz od dawna. I przypomniałam sobie, dlaczego kiedyś biegałam cały czas i dlaczego wtedy mi się chciało. To znaczy przy drugiej próbie mi się chciało, bo przy pierwszej, dawno, dawno temu stwierdziałm, że są w życiu rzeczy, których absolutnie nie mogę robić i jedną z nich było własnie bieganie. Pamiętam jak to wtedy było. Byłam wtedy jeszcze piękna i młoda a moje pośladki wcale nie potrzebowały żadnego wysiłku, żeby jakoś wyglądać. Powiedziałam mamie, żeby obudziła mnie skoro świt, bo jak biegać, to o świcie, tak jak na tych wszystkich filmach, co to biegną, a za nimi słońce wschodzi… To mnie obudziła, a ja postanowiłam się do niej za to nie odzywać, bo przecież jak można własne dziecko tak o świcie zrywać, powinna wiedzieć co dla mnie najlepsze! No ale nic, poszłam tak jak sobie zaplanowałam. Słońce za mną, buty są, rozpędziłam się jakby mnie kto gonił i ruszyłam pobijać wszelkie rekordy prędkości. Po jakichś 400 metrach dostałam zawału, przytuliłam się do ulicznej lampy, zawróciłam i zawlokłam się do domu, do mamy, żeby mnie ratowała. I wiedziałam już, że bieganie nie jest dla mnie, serce mi wysiada.
Rozum odzyskałam dopiero kilkanaście lat później. Pomyślałam, że po co wydawać kasę na jakąś siłownię, na którą i tak, jak znam życie, wiecznie będzie nie po drodze, jak mogę sobie kupić jakieś dobre buty i iść pobiegać, kiedy mi się zachce. Poczytałam, jak to zrobić z głową, żeby nie skończyć tak jak ostatnio albo tak jak mój M kiedyś i byłam gotowa podjąć wyzwanie. Wracając do M, to on też właśnie ambicje kiedyś miał. ”Zaczynam biegać” wykrzyknął pewnego dnia i wybiegł z domu. Wrócił po 40 minutach. Bo się zgubił. Na drugi dzień poszedł znowu. I wrócił po godzinie. Bo zemdlał w krzakach na jakimś poboczu. I to był jego ostatni raz. Biorąc zatem pod uwagę moje i jego doświadczenia, wiedziałam, że muszę to ugryźć z innej strony.
Kupiłam buty, wybrałam plan biegania, żeby nie zemrzeć po pięciu minutach i poszłam. Nie powiem, początkowo było ciężko, ale po jakimś czasie już nie wyobrażałam sobie, że mogłabym nie biegać. To wtedy zauważyłam, że podczas gdy biegnę, moja głowa już nie pęka w szwach, tylko odpoczywa. I nawet słyszałam swoje własne myśli! Bo dzieci, rzecz jasna, zostawały w domu, więc siłą rzeczy przez chwilę nie słyszałam ich. A gdy słyszałam swoje myśli, to przypominałam sobie, po co tak naprawdę żyję. To właśnie wtedy przychodziły najwspanialsze refleksje o moim dotychczasowym i przyszłym życiu, na które w ciągu normalnego zgiełku dnia nie miałam czasu. No i zawsze znalazł się ktoś, kto biegł za mną. A skoro biegł za mną, to głupio tak było nagle przestać i iść do domu, no to żem biegła przed siebie, czyli motywacja zawsze była.
Raz spotkałam supermana nawet. Widziałam go już kilka razy wcześniej, jak biegł, nawet mężowi pokazywałam: „Patrz, Superman! Zobacz, jaką ma klatę, jaki brzuch, matko święta”. A M na to, że ślepa jestem i że to oczywiste, że cwaniak se wkładkę jakąś pod koszulkę włożył, bo tak wyrzeźbionym być nie mógł, to po prostu niemożliwe. Z wkładką czy bez, było na kim oko zawiesić. I raz biegł przede mną. Ledwo zipałam, ale przecież się nie poddam. Z tyłu też chyba miał wkładkę jakąś. No to biegłam za nim. Wtedy to, według mojego runkeepera pokonałam swój rekord prędkości. Proszę, jak się potrafię zmobilizować!
A później przyszła zima i wszystko jasny szlag trafił. Przypomniało mi się, że życie jest do bani, szaro, zimno i ponuro i że warto tylko spać. Nic mnie z domu nie było w stanie wyciągnąć. Później przyszła wprawdzie wiosna, ale jakoś ciągle wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że lepiej posiedzieć sobie w domu. Obiecywałam sobie tylko w kółko, że od poniedziałku, że od następnego tygodnia, że zaraz po pierwszym dniu lata, że jak dzieci pojadą na wakacje, że jak wrócą z wakacji…i na tym się kończyło.
I w końcu stwierdziłam, że jak zaraz się nie ruszę, to czeka mnie normalnie zagłada. I włożyłam buty, włączyłam muzykę i pobiegłam. Nie powoli, nie stopniowo, bo chciałam sprawdzić z ciekawości, ile dam rady przebiec. I biegłam 30 minut bez przerwy. I było mi tak dobrze! Tak jak wtedy. Cicho, wspaniale, tylko ja i moje myśli. I od razu wiosna przyszła. Przynajmniej dla mnie. Dzisiaj co prawda wiosny już nie czuję, ale to dlatego, że nie czuję kompletnie nic. Oprócz bólu mięśni i ścięgien i w ogóle wszystkiego. Jednak wiem, że niedługo mi przejdzie. I nie poddam się prędko, bo nie chcę się poddawać. I ogłaszam to tutaj, bo zobowiązanie publiczne zawsze działa motywująco, niemal jak biegnący gdzieś obok Superman. Byle do zimy!