limit pecha na jednego człowieka
BANIALUKI,

Limit pecha na jednego człowieka. Jest jakiś?

Ten tekst długo mi się plątał po głowie, ale jakoś tak odkładałam go na później. Powiedzmy, że właśnie na teraz…

Otóż mam brata. Młodszego. I muszę o nim napisać, bo po pierwsze jest tego wart, po drugie jest osobą bardzo barwną i interesującą, wiec szkoda by było o nim nie napisać.

Mój brat ma na imię Maciek. Na pierwsze imię. Na trzecie ma Wytrwałość i od tego zacznę. Bo gdyby ktoś mi kazał opisać mojego brata jednym słowem, to musiałabym go opisać dwoma, z czego Wytrwałość byłaby właśnie jednym z nich. Od małego był uparty jak osioł. Nie chodziło tylko o to, że swojej ulubionej bajki na kasecie potrafił słuchać w kółko przez dwa lata, ale również o to, że jak sobie coś ubzdurał, to koniec. Gdy zapragnął zostać Bruce’em Lee, to zapisał się na Kung-Fu i był tak dobry, że zdobywał medal za medalem. Gdy zakochał się w Whitney Houston i stał się jej najwierniejszym fanem, to znał jej życiorys na pamięć, znał każde słowo każdej piosenki, każdy jej ruch i minę. Na każdej kolonii wygrywał Mini Listę Przebojów, jako Whitney właśnie. Jak sobie upieprzył, że będzie grał na gitarze, to przytachał do domu jakąś od kolegi, bo mojej miał zakaz dotykania, a rodzice nie chcieli mu żadnej kupić, bo mu słoń na ucho nadepnął, ale to tak po całości. I uczył się tak uparcie i zawzięcie, że teraz gra tak, że mózg odpada. I to nie jakieś tam „Płonie ognisko w lesie”. Musi mieć tylko nastrojoną gitarę, wtedy jest pięknie. Gdy jest rozstrojona, to on nie słyszy różnicy, ale ci bardziej zdolni w tym kierunku cierpią. Później zainteresował się fotografią, ale tak, że nie jeden raz zdobywał główną nagrodę w jakimś konkursie fotograficznym, a teraz pracuje z takimi ludźmi jak Pascal Brodnicki czy Witalij Kliczko, a na kursie fotograficznym nie był żadnym, wszystkiego nauczył się sam.

Zawsze dążył do celu, pod warunkiem, że bardzo czegoś chciał. Jeżeli nie chciał, to dupy nawet nie ruszył, ale jak czegoś zapragnął, to mocnych nie było!

Mój brat, oprócz pierwszego i trzeciego, ma jeszcze drugie imię. I o tym napiszę zaraz, bo jest o czym. Otóż drugie imię to Pech.

Zaczęło się od tego, że mało brakowało, a by się w ogóle nie urodził, bo ciąża była dużym zagrożeniem i dla niego i dla mojej mamy. Na szczęście urodził się, ale już wtedy miał pecha, bo nie dość mu obojczyk wyrwali przy porodzie. I tak to się wszystko zaczęło.

W niecały rok później zaczął stawiać swoje pierwsze kroki. I na dzień dobry zarył twarzą o komodę. Tak, ze trzeba było szyć. Później było już tylko gorzej. Co chwile coś mu się przytrafiało. Taki chodzący pech. Jak mu tata kupił linę do wspinania (bo mój brat chciał z początku być żółwiem ninja, później właśnie tym Bruce’em Lee, albo chociaż jego tajemniczym, ukrywanym przed światem, potomkiem) i powiesił w pokoju, to ten tak na niej szalał, że hak z liną zleciał z wieszaka na suficie i zrobił mu dziurę w głowie. Jak mu tata kupił atlas do ćwiczeń, żeby mógł sobie wyrobić mięśnie, pierwsze co zrobił, to zmiażdżył se palce. To mu tata już nic nie kupował, bo przecież strach.

Zabierał nas za to co roku na narty. I kiedyś tata i Maciek jeździli na podwójnym orczyku. Dla taty fajnie, ale dla Maćka niezbyt, bo był jeszcze za niski, żeby podłożyć sobie orczyk pod tyłek, więc przez całą drogę musiał się go trzymać rękami. A to trochę boli. I zapragnął iść sobie na wyciąg dla początkujących, taki co to się trzeba trzymać tylko metalowej liny, więc nie szarpie za ręce, bo stok był płaski jak patelnia. Tata mu powiedział, że tam jeżdżą same leszcze (w sensie tacy co to jeszcze nie umieją, a on już umiał) i że bez sensu. Więc Maciek się „przypadkowo” zgubił i gdy stracił tatę z oczu, poszedł się przejechać na linie. I tak się przejechał, że na koniec się wygrzmocił i zarył twarzą o tę metalową linę. Starł sobie zęby i rozwalił pół gęby! A tacie powiedział, że wyrżnął o jakieś badyle.

Kiedyś pojechaliśmy na obóz letni jak co roku. W pierwszy dzień Maciek wlazł do morza i stanął na jeżowca. Dodam, że najprawdopodobniej tuż przy brzegu był tylko jeden jeżowiec, bo cała kolonia się kąpała, ale nikt inny jeżowca nie spotkał. Kolce z jeżowca do dzisiaj ma w nodze. Gdy wracaliśmy z tego obozu, to szedł przez autokar, na bosaka, bo przecież nie będzie butów na moment zakładał, i nadepnął na otwartą konserwę. Noga rozcięta. Na szczęście to była ta druga, nie ta od jeżowca, choć w sumie może tak by było lepiej…

Myśleliśmy, że kiedyś z tego wyrośnie, no bo ileż można? Cały czas coś. Niestety mój brat jest już dorosły, ale nie cholery pech nie przeszedł. Kiedyś nawet nawiedziło go istne fatum i przypadek dosłownie łaził za przypadkiem.

Zaczęło się od sraczki w pracy. Przeczyściło go osiem razy, więc się odwodnił. Zaczął się trzepać, a potem się zsunął z krzesła, więc zawieźli go na SOR. Po tym sraniu wyglądał, jakby dogorywał, więc gdy go wwieźli do środka, ludzie zaczęli krzyczeć, że z ćpunami to na dworzec, a nie do szpitala. Okazało się wtedy, że miał zapalenie jelit, a w pracy przez długi czas nazywano go Człowiekiem Sraczką.

Chwilę później miał ustaloną operację laserową oczu, bo nie dość, że miał pecha to jeszcze był ślepy. Jedyna operacja w dotychczasowym życiu, ale za to miał dokładny wgląd na wszystko, bo takie operacje przeprowadza się pod znieczuleniem lokalnym. Więc oglądał sobie, i to w dodatku od środka, jak mu oczy operowali. Po zabiegu powiedzieli mu, że ma się oszczędzać. Poszedł więc oszczędzać się do knajpy, żeby oblać fakt, że w końcu denka od słoików może odstawić. W knajpie jakiś dresiarz obrażał gejów, a że mój brat to człowiek dość wrażliwy na wszelką niesprawiedliwość, poczynił jakiś sympatyczny komentarz sugerujący grzecznie, po co tak obrażać gejów więc dresiarz mu pojechał z baniaka i złamał mu nos.

Zaraz po tym robił jakąś sesję zdjęciową przy użyciu broni śrutowej. Jakaś stylizacja ala gang czy co tam. I go jakiś koleś w rękę tym śrutem postrzelił. Na SORZE już go znali, zapamiętali go jako kolesia od sraczki.

A dwa tygodnie później pojechał na wyjazd służbowy do Austrii, gdzie zjechał na plecach po metalowych schodach do basenu, przez przypadek oczywiście, nie mógł oddychać ani nic robić, bo wtedy to ponoć doznał najokropniejszego bólu w swoim życiu, a wiecie, doświadczenie ma spore. I jeszcze musiał zapłacić 100 euro za to, że pan lekarz go wysłał na SOR w Polsce, a na miejscu dał mu zastrzyk przeciwbólowy i życzył powodzenia. Na SORZE powitali go jak swego. Przynajmniej tyle z tego wszystkiego, że mógł się tam czuć, jak u siebie.

Ostatnio tak sobie pomyślałam, że może mu już przeszło, jego życie nabiera rozpędu, ma nawet narzeczoną i pieska ma i mieszka sobie spokojnie w Warszawie. Ale nie. Gdy ostatnio zadzwonił, to okazało się, że jednak wszystko po staremu. Ten piesek właśnie…wzięli go sobie ze schroniska. Szczeniaczek malutki, biedny, bez domu, trochu jakby mało ładny, ale słodziutki. Pani powiedziała, że ta suczka to prawdopodobnie kundelek, nie będzie zbyt duża, więc w sam raz dla nich. No to przygarnęli. Suczka rosła bardzo, bardzo szybko. Co pięć dni przybywały ze trzy kilogramy, więc trochę jakby zbyt szybko. No ale co? Rośnie, rośnie, w końcu przestanie. Poszli z nią do lasu, a tam jakaś miła sympatyczna pani ich zaczepiła mówiąc: „Och, jaki piękny wilczarz irlandzki”. Brat pomyślał „Ta, whatever…”, ale jakoś mu spokoju nie dawało, bo w życiu o takiej rasie nie słyszał. Więc ją wygooglał i dostał zawału. Się okazało, że rzeczywiście jego mała suczka wygląda jak szczeniak tej rasy. I że one są dość duże. Takie o: Kiliknij Tutaj

Także no, jak pisałam na początku, mój brat to bardzo barwna postać, a jego życie jest bardzo…bujne. Najważniejsze, że on sam jest szczęśliwy, nieważne co mu się przytrafia, on zawsze jest ok. A teraz to już w ogóle. Bo niedługo się żeni. I żeby nie było do końca tak zwyczajnie, to jego przyszła żona nawet nie będzie musiała zmieniać dowodu, bo tak się akurat stało, że ma tak samo na nazwisko, jak mój brat. Żeby tylko z jego szczęściem się nie okazało, że to jego jakaś druga siostra jest…

Visit Us On FacebookCheck Our Feed
Przeczytaj poprzedni wpis:
3005477839_3bbe16fbc1_b
Jak jeszcze bardziej ograniczyć Polaków czyli burza antyaborcyjna

Burza antyaborcyjna nadal trwa. Myślałam, że szybko przejdzie, a jednak hula, dzieląc naród na tych „lepszych” i „gorszych”, tyle że...

Zamknij