Wszystko co dobre…wiadomo…
Wszystko co dobre, szybko się kończy. Powszechnie znana, lecz jakże bolesna prawda. Wiedziałam, że kiedyś nasze ferie się skończą, ale że tak szybko? A, że było przednio, to czas przeleciał jeszcze szybciej i już dzisiaj wracamy do domu.
Atrakcji było wiele. Podczas gdy dzieciaki zamęczały dziadków i wujostwo, ja i M mieliśmy prawdziwe ferie. Bez dzieci, bez ciągłego „mamo, bo on mnie bije, bo to są moje klocki, bo pierdnął mi do buzi”. Jednym słowem pełna swoboda. I korzystając z owej, jakże rzadkiej, swobody, wybraliśmy się z M i z parą naszych przyjaciół na narty. Cztery dni szaleństwa, bolących mięśni, szczególnie nożnych, od nart i brzusznych od śmiechu, piwa lodowatego i wygrzewania tyłków w saunie. Miałam w planie zostać okrzyknięta wszem i wobec postrachem stoku, ewentualnie śnieżnym pogromcą, jednak zamiast tego, już w pierwszym dniu oblepili mnie mianem „tępa deska” co, od razu mówię, nie ma nic wspólnego ani z moją inteligencją, ani z moimi krągłościami (musicie mi uwierzyć na słowo). Raz się człowiek na desce na lodzie wygrzmocił, bo deska niezaostrzona i od razu „tępa deska”. A tyłek sobie stłukłam na tym lodzie tak, że rany boskie.
Na drugi dzień poszłam w ślady Olki, która codziennie chodziła na masaże i też poszłam sobie na jeden. Miły, młody pan zaprosił mnie do przytulnego pokoiku obstawionego świecami i wypełnionego relaksacyjną muzyką. Wypilingował mi całe ciało (i pisząc całe ciało, mam na myśli CAŁE ciało!), później zaprosił pod prysznic (ale spoko, pod prysznic weszłam sama), następnie nasmarował mnie balsamem, a później wymasował bolące mięśnie, również te, które stłukłam na lodzie. Dobrze, że nie jestem aż tak wstydliwa, bo naprawdę musiałabym się cały czas czerwienić.
Oprócz zdobywania stoków zdobywaliśmy z M również SPA, bo nie ma nic lepszego, niż po męczącym dniu wygrzać się w gorącej saunie. Prosiłam M już milion razy, żebyśmy zrobili sobie własną saunę u nas na strychu, ale skoro nie, to ja zaraz po powrocie do domu, znajdę sobie jakieś pobliskie saunarium i wykupię karnet, żebym mogła się wygrzewać częściej.
Oprócz tego wszystkiego mieliśmy jeszcze jedną frajdę w postaci pysznego, góralskiego jadła! W hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, była karczma, w której to miałam okazję zjeść na przykład największego placka ziemniaczanego świata!. Właściciele Zajazdu Białczańskiego, pan Zbyszek i pani Tereska, których gorąco pozdrawiam, oferowali również przejażdżki na skuterach śnieżnych, z czego musieliśmy skorzystać. Było świetnie, ale tylko wtedy, kiedy prowadziłam ja. Gdy siedziałam za M nie mogąc kierować, myślałam że dostanę zawału, zemdleję, zejdę i wrócę przez las sama do domu! Nie zrobiłam tego tylko i wyłącznie dlatego, że znając mnie, zgubiłabym się w tym lesie na amen i do domu bym nie wróciła już nigdy, bo pewnie zjadłyby mnie jakieś wilki czy coś. Nie lubię jechać pojazdem, nad którym nie mam kontroli.
Po czterech dniach zadowoleni, obolali i, zwłaszcza w przypadku M, ze spaloną słońcem gębą, wróciliśmy do dzieciaków, którym było to całkiem obojętne, bo przez czas, gdy nas nie było, nawet raz nie zapłakały za mamą i tatą!
Po przyjeździe wręczono mi antyramę, w którą oprawiony był arkusz, mówiący:
WYRÓŻNIENIE
SPECJALNE
dla
Miry Faber
Ze szczęściem mi do twarzy
http://www.zeszczesciemmidotwarzy.pl
Za pełne radości (czasem wzruszające) teksty, poświęcony na ich pisanie, czas i za to, że możemy być z Ciebie dumni!
Zrobiło mi się tak miło, że emocje sięgnęły poziomu nieco większego, niż w momencie, kiedy teściówka wydarła się na cały dom „ludzie, chodźcie na świeże pączki!”. Muszę tutaj dodać, że pączki były domowej roboty. I tutaj możecie mi śmiało zazdrościć, bo jest czego. A mój dyplom postawię sobie w mojej sypialni i będzie mi bardzo miło za każdym razem, kiedy na niego spojrzę!
Mysza odważyła się założyć narty i okazało się, że chyba będzie narciarką, bo poszło jej świetnie. Misiek narciarzem chyba nie będzie, bo po 5 minutach zaczął pokładać się na śniegu i płakać, że chce do domu, za to na sankach zasuwał i cieszył się tak jak przystało na dziecko, które śniegu nigdy nie widziało! Bo trzeba Wam wiedzieć, że kiedy w Anglii ostatni raz był śnieg, to Misiek był zbyt mały, żeby zapamiętać to zjawisko.
Oprócz tego wszystkiego muszę jeszcze napisać, że moje dzieci są zafascynowane Polską, co mnie bardzo cieszy, choć sama tej fascynacji niestety nie podzielam. ”Mamo, jakie te domy są piękne w tej Polsce! A te polskie sklepy! Piękne. O! Jakie piękne polskie ptaszki! Zaraz, zaraz, czy to są polskie sowy?”. Polskie sowy okazały się dwoma zmokłymi gołębiami, taplającymi się w przydrożnej kałuży. Ekscytowali się, nawet gdy przejeżdżaliśmy koło cmentarza: „Mamo, jakie te groby są piękne! Zobacz Misiek, polskie groby! Śliczne, ładniejsze niż groby w Anglii!”.
I tak przeleciały nam ferie. Muszę przyznać, że moje dzieci są trochę zrozpaczone, że muszą wracać do angielskich domów, sklepów i sów, ale co zrobić. Ja jeszcze, korzystając z okazji, że Jola z Audio-Bloga mieszka tuż tuż, jadę przed wylotem nagrać jakiś post dla Was, cobyście mogli posłuchać mego kojącego, fantastycznego głosu! A potem wsiadam w samolot i wracam do rzeczywistości. Oj, będzie bolało.